Jak trwoga, to do Luksemburga. Jak sędziowie ratują nas przed władzą

Udostępnij

prof. dr hab., profesor prawa, adwokat, Kierownik Katedry Prawa Europejskiego i Komparatystyki Prawniczej Uniwersytetu Gdańskiego, 2017-2018 Fellow, Program in Law…

Więcej

"Dzięki europejskiemu Trybunałowi Sprawiedliwości nagle się okazuje, że obywatel ma prawa, państwo - obowiązki. Nie odwrotnie". Rozmowa z Tomaszem T. Koncewiczem



Poniższy wywiad ukazał się 19 października w Gazecie Wyborczej (zobacz: wyborcza.pl). Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Kublik. Archiwum Osiatyńskiego dziękuje za możliwość przedruku.

 

AGNIESZKA KUBLIK: Jaka była pierwsza sprawa, która z Polski trafiła przed Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu?

 

PROF. TOMASZ T. KONCEWICZ: Polacy szybko zrozumieli, że prawo europejskie może być ich sprzymierzeńcem. Pierwsza sprawa pojawiła się już w 2004 r., a więc tuż po wejściu do Unii. Chodziło o podatek akcyzowy od samochodów używanych. Organy podatkowe chciały go wyegzekwować, choć został już zapłacony przy zakupie auta w Niemczech. TSUE stwierdził, że prawo europejskie – a konkretnie swoboda przepływu towarów – wyklucza kolejne opodatkowanie w Polsce. Potem były tysiące spraw przed organami celnymi, w których importerzy z powodzeniem dochodzili zwrotu niesłusznie pobranego podatku akcyzowego.

 

Trybunał stał się integralnym elementem polskiego porządku prawnego?

 

– Tak, bo Polska, przystępując do Unii, zaakceptowała z góry i bezwarunkowo jego jurysdykcję, a także ostateczny autorytet w określeniu zakresu naszych europejskich obowiązków. Dla Kowalskiego TSUE może się wydawać odległym i obcym sądem, ale on nigdy nie działa sam. Jest powiązany z sądami krajowymi. Bez sędziego krajowego nie znaczy nic, czyli bez sędziów z Kutna, Olsztyna czy Suwałk sam nic nie zrobi.

 

Dlatego postępowanie prejudycjalne, które teraz próbuje unieważnić pan Ziobro, twierdząc, że pytania sędziów krajowych do TSUE dotyczące tego, czy tzw. reforma sądownictwa nie jest sprzeczna z unijnym prawem, są sprzeczne z konstytucją, jest tu kluczowe.

 

O co jeszcze pytali polscy sędziowie Trybunał w Luksemburgu?

 

– O sprawy, które dotyczą codziennego życia, np. podatki. To ważne, bo gdy obywatel zderza się z niesprawiedliwymi przepisami, które interes fiskalny państwa stawiają na piedestale, a podatnika traktują jak natrętnego petenta, ma gdzie szukać pomocy.

 

W 2008 r. Trybunał zakwestionował przepis ustawy o VAT, która uzależniała jego szybszy zwrot od wniesienia kaucji, a jej wysokość – 250 tys. zł – dla wielu była ogromnym ciężarem. W konsekwencji termin zwrotu był przedłużany, nawet gdy nie było podstaw, by sądzić, że mamy do czynienia z nadużyciami. Wszystko szło z automatu. Polskie sądy administracyjne zwróciły się do Trybunału, a on uznał, że taka automatyczna regulacja jest nieproporcjonalna. Bo zakłada, że każdy podatnik zaczynający działalność gospodarczą jest potencjalnym oszustem. Prawo europejskie było ratunkiem dla tysięcy Polaków w sprawie słynnej tzw. kratki w samochodzie. Chodziło o to, że możliwość odliczania podatku naliczonego przy zakupie paliwa była wykluczona, gdy tankowaliśmy auto firmowe. Trybunał podkreślił, że prawo do odliczenia podatku jest regułą, a brak możliwości odliczenia wyjątkiem, więc ustawodawca nie może traktować odliczenia jako wyjątkowego przywileju.

 

Dla mnie sprawą, która najlepiej pokazuje, jak prawo europejskie i postępowanie prejudycjalne mogą zmieniać los obywatela, jest historia pani Nerkowskiej. Obywatelka polska, urodzona w 1946 r. na terytorium obecnej Białorusi, tuż po stracie rodziców zesłanych na Syberię sama – pięcioletnia dziewczynka! – została deportowana do ZSRR. Cudem przeżyła. W 1957 r. wróciła do Polski, tu mieszkała do 1985 r. Potem osiedliła się w Niemczech. ZUS odmówił jej wypłaty przyznanej wcześniej renty z tytułu uszczerbku na zdrowiu doznanego w czasie deportacji. Urzędnicy uzasadniali, że pani Nerkowska nie ma miejsca zamieszkania na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Ona odwołała się do sądu, argumentowała, że skoro Rzeczpospolita przystąpiła do Unii, jej miejsce zamieszkania nie może stanowić przeszkody do wypłaty jej renty.

 

Sąd w Koszalinie przełamał myślenie rutynowe: dostrzegł w sprawie wymiar europejski i skierował do TSUE pytanie, czy prawo do swobodnego przemieszczania się obywateli Unii sprzeciwia się regulacji polskiej uzależniającej wypłatę świadczenia od zamieszkania na terytorium kraju.

 

Dlaczego ta sprawa jest taka ważna?

 

– Bo wyrok miał fundamentalne znaczenie dla podważenia myślenia urzędniczego. Czyli „rutynowo rozpoznajmy sprawę według takiej wykładni, która najmniej zakłóci spokój urzędnika, a że najmocniej zaingeruje w sferę wolności obywatela – to już drugorzędne”. A przede wszystkim jasno uzmysłowił, że obywatele polscy są także obywatelami Unii. Pracują za granicą, podróżują i ich wybory życiowe muszą być respektowane.

 

Ulubioną metodą działania polskiej administracji jest represyjne „zabieramy”, „ograniczamy”, „wstrzymujemy”. Wyrok TSUE zawiera trzy kluczowe przesłania. Po pierwsze, w decyzjach administracyjnych nie ma miejsca na prosty automatyzm. Po drugie, wygoda i rutyna urzędnicza muszą ustąpić prawom obywateli. Po trzecie, każda ingerencja w moją sferę praw musi być proporcjonalna: organ administracji musi rozważyć, jak decyzja negatywna wpłynie na sytuację Kowalskiego. Ten wyrok potwierdza słowa jednego z byłych sędziów Trybunału, że największą siłą integracji europejskiej jest wyjęcie prawa z rąk polityków i oddanie go obywatelom.

 

Procedura pytań prejudycjalnych i „mój” sąd krajowy mają tu znaczenie fundamentalne. Odebranie prawa do ich zadawania oznacza pozbawienie Polaków prawa do walki choćby o taką rentę.

 

Do Luksemburga trafiła też sprawa rejestracji samochodów z kierownicą po prawej stronie.

 

– To też dobry przykład na to, jakie praktyczne znaczenie ma prawo europejskie w konfrontacji obywatela z administracją. Urzędnicy masowo odmawiali rejestracji aut kupionych w Wielkiej Brytanii. Trybunał orzekł, że takie prawo jest nieproporcjonalne i zero-jedynkowe, bo abstrahuje od wielu istotnych okoliczności, które trzeba wziąć pod uwagę.

 

Jakich? Rzeczywiście w ruchu prawostronnym prowadzenie z kierownicą po prawej stronie jest trudniejsze, a w konsekwencji mniej bezpieczne.

 

– I tak argumentował polski rząd: że kierownica po prawej stronie ogranicza pole widzenia kierowcy przy wyprzedzaniu. Ale sędziowie orzekli, że zakaz rejestracji jest nieproporcjonalny do celu, który Warszawa chciała osiągnąć. Zasugerowali, że wystarczyły inne rozwiązania, które nie naruszają unijnego prawa, np. montaż dodatkowych lusterek czy obowiązkowa regulacja świateł. Dla polskiego obywatela oznaczało to, że urzędnik już nie może się zadowolić prostą konstatacją: auto z Wysp, to odrzucamy. I ponownie pozycja obywatela się wzmocniła.

 

Ten rok był rekordowy. Tylko w sierpniu Sąd Najwyższy przekazał do TSUE pięć pytań.

 

– I szkoda, że wcześniej rzadko korzystał z tej możliwości, zadając pytania tylko 15 razy. Dopiero atak na sądy uzmysłowił SN potencjał tej procedury. Moje rozczarowanie jest tym większe, że nasz Trybunał Konstytucyjny już w 2005 r. w wyroku w sprawie traktatu akcesyjnego entuzjastycznie ocenił art. 267 traktatu o funkcjonowaniu UE, czyli ten o uprawnieniach TSUE i postępowaniu prejudycjalnym.

 

Ten sam, w sprawie którego zwrócił się Ziobro do TK o stwierdzenie jego niezgodności z konstytucją.

 

– Wtedy TK ocenił art. 267 jako w pełni konstytucyjny i niezbędny warunek efektywności, a także jednolitości prawa europejskiego oraz w pełni zaaprobował unijną rolę sądów polskich. Zresztą nasz TK sam zadał pytanie do Luksemburga w trybie art. 267, co jest ostatecznym wyrazem aprobaty i szacunku dla unijnego Trybunału. Chodziło o obniżony VAT na e-booki.

 

Skoro nasz Trybunał już raz uznał art. 267 za konstytucyjny, to teraz nie może zmienić zdania.

 

– Nie może, bo mamy do czynienia z res iudicata, czyli powagą rzeczy osądzonej. Okoliczności się nie zmieniły, mamy cały czas tę samą konstytucję i ten sam traktat akcesyjny, tyle że tamten TK już nie istnieje. To pokazuje prawdziwe motywy Ziobry, który po raz kolejny instrumentalizuje prawo. Ziobro boi się nie tylko sądów, ale także obywateli, którzy dochodzą swoich praw w sporze z państwem.

 

Bo przecież możemy sobie wyobrazić mnóstwo sytuacji, w których prawo europejskie i precedensy TSUE przychodzą nam w sukurs. Gdy linia lotnicza odwoła lot, przysługuje nam odszkodowanie – to zawdzięczamy Unii. A ostatnio Trybunał doprecyzował – właśnie za pośrednictwem procedury prejudycjalnej – że takie prawo mamy także wtedy, gdy lot się opóźni. Gdy firma turystyczna zawodzi i ponosimy szkodę w postaci tzw. utraconej satysfakcji z urlopu, możliwość dochodzenia odszkodowania daje nam prawo europejskie. Gdy NFZ odmawia sfinansowania za granicą zabiegu, który nie może być przeprowadzony w Polsce w rozsądnym terminie, pacjent może się zoperować w innym kraju i żądać zwrotu kosztów przez NFZ – to też zawdzięczamy licznym odpowiedziom TSUE na pytania sądów krajowych.

 

A niedawno inna europejska instytucja – Europejski Trybunał Praw Człowieka – pomogła tym obywatelom, których polskie państwo zawiodło w sprawie ekshumacji smoleńskich.

 

– Odpowiem przewrotnie – państwo nie zawiodło. Instytucje państwa zadziałały tak, jak miały zadziałać, zgodnie z założeniami „dobrej zmiany”.

 

Prokuratura nie słuchała próśb rodzin, żeby nie wyjmować z grobów ich bliskich. Przeciwnie – spieszyła się z ekshumacjami. Bo TK do tej pory nie odpowiedział na pytanie sądu, czy rodziny mają prawo odwołania się od decyzji prokuratury. Bo sąd, do którego się rodziny poskarżyły, nie wykorzystał możliwości „zabezpieczenia powództwa przez czasowe wstrzymanie decyzji prokuratury”.

 

– Interesy tych rodzin musiały być poświęcone na szali wielkiej polityki. I nie jestem zdziwiony, że obecny TK się nie zaangażował. Byłbym zdziwiony, gdyby się zaangażował, bo dziś jest instytucją, która akceptuje bezkrytycznie to, co robi ustawodawca.

 

Natomiast pytanie o brak zabezpieczenia to już bardzo ważny problem. Bo kiedy wiemy, że TK nie funkcjonuje, tym większa odpowiedzialność ciąży na sądzie, który rozstrzyga o prawach i obowiązkach ludzi z krwi i kości. Tu obowiązkiem sądu było przejęcie quasi-konstytucyjnej roli, żeby chronić obywatela przed opresją.

 

Gdyby sąd przynajmniej orzekł czasowe wstrzymanie ekshumacji, Europejski Trybunał Praw Człowieka zdążyłby ubiec ekshumujących i stwierdzić, że ekshumacja bez zgody rodzin narusza art. 8 konwencji praw człowieka. A tak nie zdążył.

 

– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle sąd pytał TK, wiedząc, że chodzi o instytucję służącą rządzącym. Powtórzę: w sytuacji, gdy TK nie działa, każdy sąd powszechny ma obowiązek wziąć na siebie funkcję sądu konstytucyjnego. Ale sprawa ekshumacji dotyczy czegoś szerszego, co w prawie europejskim jest nazywane déni de justice, czyli odmową dania sprawiedliwości.

 

To ilustracja choroby, która toczy polski wymiar sprawiedliwości od lat i została wykorzystana przez PiS jako usprawiedliwienie zamachu na niezawisłe sądownictwo: odsyłanie obywatela w nieskończoność i legalistyczne uniki, aby sprawy nie załatwić. Polscy sędziowie są w tym mistrzami.

 

Ludzie przyszli do sądu zrozpaczeni i zastali sąd bezradny. A przecież właśnie w takich sprawach ma się realizować misja sądu. Z wyroku ETPCz płynie jasne przesłanie dla naszych sądów: dosyć czekania i uników.

 

Sąd powinien był działać pozytywnie: wydać postanowienie o wstrzymaniu decyzji prokuratury, nie oglądając się na TK. I powinien dla ochrony interesów obywateli zastosować bezpośrednio konstytucję. A jej art. 31 mówi, że zasada proporcjonalności nakazuje wyważanie konkurencyjnych praw i wolności. Z zastrzeżeniem, że ingerencja państwa w moją autonomię jako jednostki nie może naruszyć esencji moich praw – a z taką sytuacją całkowitego zniweczenia praw mieliśmy do czynienia przy ekshumacjach.

 

Prokuratura ekshumowała 83 ciała, 22 rodziny się sprzeciwiały. A przecież żeby ustalić przyczynę katastrofy, nie trzeba badać wszystkich ciał.

 

– Właśnie podała pani definicję zasady proporcjonalności – nie zabijamy muchy młotkiem. Prokuratura chciała ekshumacji, obywatele mieli prawo do ochrony prywatności, godności swojej i swoich rodzin. Dobre sądzenie polega na tym, że trzeba rozstrzygać konflikt, a nie tylko zastosować suchy przepis. Prawo nigdy nie będzie dostarczać zero-jedynkowych, prostych rozwiązań. Obywatel po zderzeniu z państwem nie idzie do sądu, żeby usłyszeć, że coś jest niejasne w przepisie i musimy zapytać kogoś mądrzejszego, tylko po to, żeby w tym sądzie dostać ochronę.

 

Etos sądzenia to trzy powiązane elementy: po pierwsze, rzemiosło sędziowskie, czyli interpretacja prawa, dyrektywy, paragrafy. Po drugie, gotowość dostrzeżenia człowieka w zagadnieniu. Instynkt, który podpowiada, że na zdrowy rozsądek rutynowa interpretacja – dosłowne odczytanie przepisów – jest niedobra, bo niesprawiedliwa. I po trzecie, odwaga. Gdy sędzia czuje, że coś nie gra, niech zrobi kolejny krok: wyda rozstrzygnięcie, które przełamie rutynę. Taki sędzia zasługuje na uznanie i wsparcie, bo w każdej grupie jest naturalne dążenie do uniformizacji, byle się nie wychylić.

 

Zbyt dużą wagę przez lata przywiązywaliśmy do elementu pierwszego. Tylko jeżeli będzie więcej rozstrzygnięć, które kłócą się z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, to nikt za sądy nie będzie umierał. Dlaczego mam walczyć za kogoś, kto nie potrafi mnie obronić?

 

Dzisiaj poznajemy dramatyczne konsekwencje tych zawodowych i zarazem ludzkich słabości. Widzimy, jak PiS rozegrał obywatelski resentyment.

 

A jak sędziowie widzą swój zawód?

 

– Cztery lata temu prowadziłem na zlecenie Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury szkolenia dotyczące interpretacji prawa dla sędziów polskich apelacji. Wie pani, co mnie zadziwiło? Sędziowie nie dopuszczali, że mogą coś robić źle. Rozdźwięk między tym, co obywatelowi od 1997 r. gwarantowała konstytucja, a tym, co dostawał w sądzie, rósł. A Kaczyński zrozumiał, że ludzie się zgodzą: tak, trzeba reformować, bo zbyt dużo rozczarowań zaznali na sali sądowej.

 

A to, że będzie tylko gorzej – to bez znaczenia. Ludzie nie rozumieją, na czym polega perfidia tych reform, izb ludowych czy dyscypliny sędziowskiej, bo to brzmi prosto i uczciwie: naprawiamy skorumpowane, bezduszne sądy. I trudno wymagać od każdego obywatela, żeby rozumiał niuanse systemu wymiaru sprawiedliwości.

 

Nie zapominajmy, że sądownictwo to dwie kwestie: nie tylko infrastruktura, budynki, komputery, ale przede wszystkim coś, co nazywam „przestrzenią sędziowską”. Czyli nieuchwytne miejsce w sercu i duszy każdego sędziego, które nie podlega zawłaszczeniu przez państwo, nawet jeśli pogorszą się warunki pracy albo zostanę karnie przesadzony do innego, gorszego biurka w gorszym wydziale.

 

Trudno bronić tej przestrzeni, kiedy władza grozi już nie tylko zatrzymaniem kariery, ale także postępowaniem dyscyplinarnym i karnym. Na przykład dla sędziego, który zada pytania prejudycjalne, co zapowiadał prokurator Święczkowski.

 

– Wyeliminowanie tej „przestrzeni sędziowskiej” będzie końcem niezależnego wymiaru sprawiedliwości w Polsce. To już się dzieje, kiedy sędzia dostaje sygnał: gdy prawo jest niejasne, to odczytuj je w świetle intencji prawodawcy albo umyj ręce.

 

I to zrobił warszawski sąd okręgowy, nie wstrzymując ekshumacji? Bo wiedział, że zostanie ukarany?

 

– Nie mam wątpliwości, że taka obawa mogła odgrywać rolę. W 1961 r. słynny prawnik i filozof polityki Otto Kircheimer stworzył termin „political justice” (polityczna sprawiedliwość). Sala sądowa staje się przedłużeniem doraźnej polityki, a sąd realizuje zadania, które stawia przed nim świat polityki. Daje to władzy nie tylko pewność, że wyroki będą po jej myśli, lecz także dodatkowo pozwoli stworzyć „efektywne obrazy polityczne”, np. spektakularne wyroki „demaskujące” przeciwników, głośno i surowo sądzonych nawet za drobne przewiny, czy odwrotnie – głośne wyroki obrończe nawet w przypadku drobnej krzywdy „ludu”, którymi władza może się pochwalić i manipulować opinią publiczną.

 

Bo autorytarna władza wcale nie chce likwidować sądownictwa. Ona go potrzebuje do legitymizacji, żeby móc powiedzieć: sądy działają, wszystko odbywa się lege artis, wyroki zapadają zgodnie z obowiązującym prawem, na wszystko jest litera i wykładnia. Na zewnątrz wszystko wydaje się OK. PiS argumentuje, że problemu nie ma, skoro TK przecież nadal istnieje, nawet jest w tej samej siedzibie.

 

Polska traci wiarygodność prawną?

 

– Polska jest pierwszym państwem w historii integracji europejskiej, w którym trwa systematyczne niszczenie wymiaru sprawiedliwości in toto, jako całości. Postępowanie, które Komisja Europejska wszczęła w grudniu 2017 r. przeciwko Polsce, mówi o skomasowanym ataku na niezależne instytucje i podział władzy.

 

To, że utraciliśmy wiarygodność prawną, potwierdzają też konkretne decyzje innych sądów. Choćby irlandzki sąd pytający Trybunał Sprawiedliwości, czy Dublin może odesłać do Polski podejrzanego o produkcję narkotyków, skoro zagrożona praworządność oznacza również zagrożone prawo do rzetelnego procesu. Coraz więcej sędziów sądów państw ma podobne wątpliwości i zaczyna odmawiać uznawania orzeczeń, które wydają ich polscy koledzy.

 

W konsekwencji w Polsce doszło do czegoś co, co profesor Uniwersytetu Princeton Jan-Werner Müller nazwał „konstytucyjnym przejęciem państwa”. Czyli nie jeden oburzający ruch, nie jedna konkretna decyzja, tylko proces: wygrywamy wybory pod hasłami naprawy systemu, a następnie podporządkowujemy sobie kolejne niezależne instytucje, demontujemy kolejne bezpieczniki, tłumacząc, że właśnie naprawiamy system na podstawie demokratycznego mandatu. „Konstytucyjne przejęcie państwa” trwa lata i dlatego Komisja Europejska nie działała tak rezolutnie i tak szybko, jak powinna. Bo nie do końca rozumiała powagę sytuacji, patrzyła na pojedyncze zdarzenia – ingerują w TK, potem w SN, po jakimś czasie w KRS. Czyli widziała drzewa, ale nie widziała, jak wycięcie drzewa wpłynie na cały las.

 

To co nas czeka po latach rządów PiS?

 

– Nawet jeśli PiS przegra wybory parlamentarne, a później prezydenckie, to i tak mamy problem: jak odzyskać państwo i nie popełnić tych samych błędów, które popełniliśmy po 1989 r.? Po 1989 r. Polacy nauczyli się nieźle funkcjonować w ramach rynku, ale nie nauczyli się funkcjonować w ramach demokracji liberalnej. Nie zrozumieli – bo też nikt nie starał się tego wytłumaczyć, jeśli nie liczyć ogólnikowych formuł w szkole i deklamacji co cztery lata w „Wiadomościach” o „święcie demokracji” – że demokracja to coś więcej niż głos przy urnie.

 

Instytucje liberalne i prawo mogą pomóc w zbudowaniu systemu demokratycznego, ale do jego funkcjonowania potrzebne jest coś znacznie więcej: kultura prawna i społeczeństwo obywatelskie. Tego po 1989 r. zabrakło. Wydawało nam się, że budowanie państwa prawa od góry przez liberalne instytucje wystarczy.

 

A młodzi? Oni urodzili się w demokratycznym państwie. Nawet jeśli nie ogarniają intelektualnie tych mechanizmów zależności – na przykład że policjant legitymujący ich na ulicy ma związek z ich prawami, z niezależnością sędziego i z Trybunałem w Luksemburgu – to powinni je czuć instynktownie.

 

– W sierpniu przeczytałem w „Wyborczej” tekst, w którym przedstawicielka tego pokolenia wyjaśniała, dlaczego jej rówieśnicy nie demonstrują. Krytykowała stare elity, że nigdy nie miały nic do zaproponowania jej pokoleniu. Niech będzie, że ma swój rachunek zaniechań i nie rozumie, co im zawdzięcza. Ale czemu nie wyjaśniła, jaką jej pokolenie ma alternatywę dla liberalnej demokracji czy obecności Polski w Unii? Nie zaproponowała, bo krytykuje patologie tej liberalnej demokracji i Unii, ale nie wyobraża sobie innej rzeczywistości.

 

Młodzi traktują członkostwo w Unii jako pewnik, element codzienności. Zapomnieliśmy, że raptem 14 lat temu od Europy dzieliły nas kontrole graniczne, cła i nie mogliśmy się nigdzie ruszyć bez paszportu? Myślę, że młodych może obudzić tylko wstrząs, taki jak wykluczenie Polski ze strefy Schengen. Wtedy młody człowiek nagle zrozumie, że wolność pracy w Holandii, zakupów w Berlinie, wakacji w Grecji nie została nam dana raz na zawsze. Musimy zrozumieć, że gdy rezygnujemy ze wspólnoty i z jej wartości, musimy być gotowi do rezygnacji z możliwości, które ta wspólnota daje.

 

Profesor David Edward, były brytyjski sędzia TSUE, napisał, że w ostatnich kryzysowych latach zbyt dużo wysiłku i energii traciliśmy na pytanie dotyczące tego, co zjednoczona Europa ma robić, podczas gdy powinniśmy pytać i przypominać, dlaczego w ogóle się zjednoczyła.

 

A zjednoczyła się w konkretnym celu: nigdy więcej wojny. Żeby ten cel osiągnąć, potrzebne są nie tylko więzi gospodarcze czy kulturalne, ale przede wszystkim gwarancje, że w tym czy innym państwie nigdy więcej konstytucja nie będzie źródłem autorytarnych rządów. Te gwarancje to ponadnarodowe, wspólne instytucje i mechanizmy, które będą uzupełniać, wspierać instytucje lokalne, gdyby zawiódł demokratyczny proces na poziomie krajowym.

 

A zwornikiem tego zjednoczenia było przyjęte już u zarania, bo w 1951 r., założenie, że istnieją pewne rzeczy, które są wspólnym minimum. Na przykład przekonanie, że niezawisłość sędziowska musi być tak samo ważna dla Niemca jak dla Holendra czy Luksemburczyka. W chwili gdy ja jako Luksemburczyk zobowiązuję się szanować decyzje sądów niemieckich, zakładam, że te sądy przestrzegają zasad, które są ważne również dla mnie jako Luksemburczyka. Luksemburczyk akceptuje sposób życia Niemców, ponieważ wie, że Niemcy żyją według zasad, które w Luksemburgu też uznajemy za minimalne.

 

Dla integracji pomnej tragicznej historii najważniejsze było przekonanie, że każda władza polityczna jest władzą ograniczoną. Jeśli w którymś kraju naszej wspólnoty władza zagarnia zbyt wiele obszarów, obowiązkiem ponadnarodowych instytucji jest wyegzekwowanie tej kultury ograniczenia. Tyle że w Polsce o tym nie rozmawiamy w ten sposób. Nie postrzegamy Unii jako umowy o wspólnym życiu, tylko jako zbiór przepisów, regulacji, ciał, urzędów. Nie uczymy o duchu Unii, tylko o jej mechanizmach – strukturze, budżecie, dyrektywach. Dlatego kiedy coś nie zadziała albo nam się coś nie spodoba, to mówimy, że Unia nam coś narzuca.

 

Nie, Unia robi to, do czego została powołana: pilnuje, żeby władza się ograniczała, i przypomina nasze dobrowolnie przyjęte w 2004 r. – przez znakomitą większość Polaków – zobowiązania.

 

Przestrzeganie wspólnie ustanowionego prawa, wzajemne zaufanie, niezależność sądów. To jest to, co wyróżnia Europejczyków spośród innych narodów czy wspólnot politycznych i tłumaczy, dlaczego po hekatombie II wojny europejskie narody zdołały się dogadać i sobie zaufać. A Polska właśnie z tej wyjątkowości i tej wspólnoty rezygnuje.