Jak myśleć i rozmawiać o Europie w czasach “paranoi PiS”? „Obywatelski Elementarz” dla tych, którzy chcą zrozumieć Europę i w niej żyć

Udostępnij

prof. dr hab., profesor prawa, adwokat, Kierownik Katedry Prawa Europejskiego i Komparatystyki Prawniczej Uniwersytetu Gdańskiego, 2017-2018 Fellow, Program in Law…

Więcej

O ile kryzys finansowy i Brexit to wydarzenia, które każą nam zastanowić się nad przyszłością Unii Europejskiej i nad optymalnym modelem integracji europejskiej, to kryzys wartości w postaci kwestionowania przez jedno z państw członkowskich Unii Europejskiej liberalnej demokracji, rządów prawa, praw mniejszości, a także atak tego państwa na niezależne sądy, uderzają w same podstawy aksjologiczne Unii i kwestionują jej dalsze trwanie



Czy śpiącego można przebudzić grzecznie?
C. K. Norwid „Milczenie”

 

Kierunek Polexit?

 

Myślenie i mówienie o Europie w kategoriach wartości, które połączyły państwa i narody europejskie, ma szczególne znaczenie w Polsce A.D. 2018. „Polska konstytucyjna tragedia” ostatnich trzech lat musi być nieustanną przestrogą przed obywatelskim non possumus i zgubnymi skutkami odwracania się od Europy.

 

Myślmy o Europie, głosujmy za Europą (i Polską w niej) oraz rozumiejmy dalekosiężne zgubne konsekwencje obecnej polskiej polityki. To dlatego „Elementarz” został napisany dla obywateli. Dzisiaj i jutro wszystko zależy od nich.

 

Na gruzach państwa prawa i, niestety, już w drodze w kierunku nadciągającej katastrofy Polexitu, to obywatele muszą pytać o dalekosiężne europejskie konsekwencje (dla siebie) paranoidalnej polityki PiS, gdzie każdy jest naszym wrogiem knującym na szkodę Polski – wybrańca wśród narodów, państwa które kwestionuje podstawy Unii, odrzuca autorytet sądów i orzeczeń sądowych (kazus Białowieży; obecne zapowiedzi ignorowania przyszłych orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE etc.).

 

Obywatele muszą rozumieć, że z wyborem partii, która odrzuca podział władzy, tolerancję dla innych, propaguje szowinizm, podziały, a nieufność, małostkowość i żądzę zemsty podnosi do rangi „cnót” politycznych, związana jest cena, którą pewnego dnia trzeba będzie zapłacić.

 

Unia nam niczego nie narzuca. Bycie we wspólnocie, oznacza, że jej członkowie dobrowolnie przyjmują określone reguły postępowania, które wiążą wszystkich jako warunek życia obok siebie.

 

Różnorodność (perspektywa państw – członków wspólnoty) nieustannie poszukuje kompromisu z dążeniem do jednolitości (perspektywa Unii). Integracja jest procesem, a nie zero-jedynkowym równaniem według antagonizującej logiki „dobrzy My v. źli Inni”, „suwerenne państwa v niesuwerenna Unia”.

 

Gdy stajesz się częścią wspólnoty, korzyści idą w parze z obowiązkami. Gdy nie przestrzegasz tych ostatnich, pozostali członkowie wspólnoty mogą pewnego dnia postanowić, że nie chcą już grać z tobą w jednej drużynie. W tym momencie jesteś zwolniony z obowiązków, ale równocześnie tracisz dobrodziejstwa, które wspólnota gwarantowała.

 

UE egzekwuje tylko warunki kontraktu, który podpisaliśmy w 2004 r.

 

Jak więc myśleć o Europie i bronić jej w czasach, gdy prymitywna polityka odwetu i paranoi chce pozbawić nas czegoś, o czym marzyły i o co walczyły pokolenia Polaków?

 

Ignorancja mechanizmów działania prawa i instytucji europejskich oraz brak woli przestrzegania dobrowolnie przyjętych zobowiązań, a wszystko to podbudowane kontrfaktyczną wiarą w nieograniczoną moc większościowego krajowego ustawodawcy, są na porządku dziennym w Polsce pod rządami PiS.

 

Gdy polski Trybunał Konstytucyjny został w sposób brutalny zniszczony i obsadzony wiernopoddańczymi sędziami, wrogiem publicznym numer jeden stał się Trybunał Sprawiedliwości UE (dalej jako “TSUE” lub “Trybunał”) w Luksemburgu. PiS nawet nie próbuje ukrywać swoich prawdziwych intencji i zamiarów. W populistycznej narracji tej partii TSUE nie jest żadnym sądem. Raczej grupą nieodpowiedzialnych sędziów, która dumnemu suwerennemu narodowi polskiemu narzuca obce polskiej tradycji prawnej wydumane interpretacje i zobowiązania.

 

Jedną z naczelnych zasad anty-konstytucyjnej doktryny PiS jest przejęcie wszystkich instytucji, które mogą stać na drodze realizacji programu dobrej zmiany. Tak długo jak instytucje nie są “nasze” i nie realizują naszego programu, nie zasługują na szacunek. TSUE znajduje się poza kontrolą, nie jest “nasz”, jest więc wrogiem, z którym trzeba prowadzić walkę i który należy docelowo zniszczyć.

 

Najpierw popis warcholstwa dał Jan Szyszko, gdy w sprawie Puszczy Białowieskiej zafundował nam bezprecedensowy w historii integracji europejskiej spektakl obstrukcji orzeczeń wydawanych przez sąd unijny i personalne ataki na sędziów TSUE. W jego przypadku można nawet powiedzieć, że stare nawyki nigdy nie umierają. Warto bowiem pamiętać, że dla Szyszki Białowieża była tylko powtórką tego, czym nas już raczył w sprawie Doliny Rospudy w 2007 r. Dziesięć lat później jego najmocniejszym argumentem był osławiony słoik z “kornikiem drukarzem”, w którego towarzystwie stawił się na rozprawie przed TSUE w listopadzie 2017 r.

 

Teraz anty-europejskie fobie “godnie” reprezentuje Jarosław Gowin. Pozuje on na znawcę prawa i orzecznictwa, gdy szumnie zapowiada, że wydanie przez TSUE orzeczeń w odpowiedzi na pytania Sądu Najwyższego będzie sprzeczne z duchem prawa europejskiego, a Polska nie będzie miała wyboru i będzie musiała odmówić zastosowania się do nich. Na pierwszy rzut oka, to wypowiedzi tak absurdalne, że aż komiczne. Tym razem jednak sprawa jest znacznie bardziej poważna.

 

Polska ustami swoich ministrów podważa w ten sposób samą podstawę wspólnoty: szacunek dla prawa i orzeczeń sądowych, lojalność oraz nakaz działania w dobrej wierze. Gdy do ministerialnej “erudycji europejskiej” a la Szyszko i Gowin dodamy “polityczną” i “prawniczą błyskotliwość” Andrzeja Dudy, dla którego europejska wspólnota w Polsce niewiele znaczy, a Polska nie ma z niej żadnych korzyści, przekaz staje się jasny: zmierzamy powoli, ale nieubłaganie, w kierunku Polexitu.

 

Nie mam więc żadnych złudzeń, że do polityków rządzących dzisiaj Polską, nie warto już mówić o Europie i znaczeniu naszego członkostwa. Wierzę jednak, że nadal warto jest mówić o tym do obywateli.

 

Dlatego „Elementarz” ma przypomnieć, że Europa nie obroni się sama, jeżeli każdy z nas nie będzie gotów jej bronić „tu i teraz”. “Elementarz” przypomina fundamenty, o których zapomnieliśmy, traktując członkostwo Polski w Unii jako pewnik i element naszej codzienności. Wolność podróżowania, pracy, zakupy w Berlinie, wakacje w Grecji, nie są nam dane raz na zawsze tylko dlatego, że Polska jest wybrańcem narodów, któremu cały czas coś się należy. Czy zapomnieliśmy, że granica dzieliła nas od Europy tylko 14 lat temu, a paszport był niezbędny do podróżowania? Gdy my rezygnujemy ze wspólnoty, musimy także zrezygnować z tego otwarcia i wszystkich szans, które się z nim łączą.

 

„Elementarz” jest obywatelską odpowiedzią na nienawistne zatruwanie serc i dusz Polaków przez podszytą ignorancją narrację o niedobrej Europie, która knuje przeciwko Polsce, nie docenia naszej odrębności, dybie na naszą suwerenność. To w końcu próba wyjścia ponad dominującą w Polsce perspektywę mikro wyznaczoną przez spory „tu i teraz”, zamiast refleksji makro „co dalej”. I pytanie jak to „tu i teraz” wpłynie na nasze życie i zmieni je w przyszłości.

 


 

Po pierwsze. Po co nam Europa?

 

Prawo europejskie rzuca wyzwanie klasycznemu myśleniu wyznaczonemu wyłącznie przez perspektywę krajową.

 

Tak jak błędna jest „absolutyzacja europejska”, zgodnie z którą ze zderzenia prawa europejskiego z krajowym zawsze zwycięsko wychodzi prawo europejskie, z tych samych przyczyn musimy odrzucić „absolutyzację krajową”.

 

Rozwiązaniem powinien być raczej kompromis, polegający na komparatystycznym i syntetyzującym podejściu do konfliktu i jego rozstrzygnięcie w świetle „lepszego argumentu”, a nie wyłącznie kierując się antagonizującym argumentem z autorytetu (prawa krajowego lub europejskiego). Mottem powinien być nakaz „brania tego co najlepsze” zarówno na poziomie krajowym oraz europejskim. Czasami lepszy argument zaproponuje nam prawo europejskie, czasami specyfika prawa krajowego (np. wzgląd na ochronę wartości konstytucyjnych i ich specyfiki wobec innych państw) będzie zasługiwać na uznanie i ochronę.

 

Odwrót od myślenia w kategoriach wspólnoty wyraża się w braku narracji, która wyjaśniałaby wzloty i upadki oraz proponowała rozwiązania. Przestaliśmy widzieć przeciwstawne wydarzenia jako stanowiące część wspólnego przedsięwzięcia, które łączy Europejczyków. Kryzys wyraża zgubny odwrót państw od Europy, i powrót do świata „własnych” Konstytucji i wyjątkowości własnych historii oraz polityki widzianej od wewnątrz. Państwa odchodzą od solidarności i lojalności, zaczynają gloryfikować robienie rzeczy po swojemu.

 

Problemem jest brak wizji i gotowości do ustąpienia na rzecz wspólnoty, która od samego początku miała być czymś więcej niż tylko sumą egoistycznie rozumianych interesów i oczekiwań pojedynczych państw. Dla dzisiejszych liderów europejskich liczy się głównie perspektywa najbliższych wyborów i krajowe fobie, na wyrost nazywane odrębnościami. Zamiast rzeczywistość tłumaczyć, czynią ją zakładnikiem bieżącej polityki i przebrzmiałych koncepcji zdominowanych podejrzliwością, nieufnością i niebezpiecznym „robieniem rzeczy po swojemu”.

 

Beck i E. Grande trafnie pisali w tym kontekście o „paraliżującej ułudzie elit intelektualnych Europy” i panującym „zaślepieniu narodowo-państwowym”.

 

Nie rozumiemy, że Europie zadajemy śmiertelne ciosy, gdy czytamy w prasie i słyszymy w mediach, że Polska powinna zawetować budżet, jeżeli nie zostaną spełnione jej różne ultimata, że orzeczenia Trybunału w Luksemburgu są dobre do wytapetowania ścian. Gdy polskich europarlamentarzystów widzimy bezustannie na Wiejskiej zaaferowanych „małą” polityką krajową i prześcigających się w konferencjach prasowych, podczas gdy ich miejsce powinno być w Parlamencie Europejskim. Gdy słyszymy, że Polsce znowu coś się należy, bo – cytując lidera PiS – „w przeszłości wielu Polaków oddało życie, walcząc o sprawy, które przedstawiciele rządu poddają dobrowolnie, bez słowa protestu”. Gdy liderzy prowadzą politykę według prymitywnej logiki, że jak coś idzie źle, „winna jest Europa”.

 

W takim stanie ducha i intelektu, gdy „chcemy być trochę w Europie, a trochę nie”, każda nawet najlepsza reforma jest skazana na porażkę, a każdy kolejny szczyt europejski i rzekomo dramatyczne „obrady do rana” stają się tylko spektaklem prasowym i żenującą grą pozorów, zamiast sporem o wizję i model wspólnoty. Reformy bez wyobraźni są tylko kartkami papieru, które jeszcze mocniej alienują obywateli. Przemyślenie Europy nie może się udać, gdy brakuje elementu wiary, że europejska solidarność, lojalność i poszanowanie dla „inności” jako fundamenty integracji naprawdę coś jeszcze znaczą.

 

Po drugie: Jakim językiem mówić o Europie?

 

Unia jest szczególną wspólnotą zawieszoną między państwami, która dzieli z nimi pewne suwerenne kompetencje, kierując się dialogiem i kompromisem.

 

Z perspektywy czysto pragmatycznej europejska federacja jest nie tylko nierealna (bo państwa nie są na nią gotowe), ale przede wszystkim niepotrzebna, ponieważ zaletą UE jest to, że stanowi szczególną wspólnotę wartości. UE odniosła sukces właśnie dlatego, że projekt integracyjny miał zawsze charakter otwarty i był definiowany jako utworzenie „jak najściślejszej unii między narodami Europy”, a nie federacyjnego państwa europejskiego.

 

W nowej Europie „post-suwerennej” państwa nie rezygnują zupełnie ze swojej suwerenności, ale korzystają z nowego rodzaju suwerenności, która jest sumą przyjętych z własnej woli ograniczeń natury politycznej i prawnej.

 

Suwerenność podlega ograniczeniu, ponieważ same państwa akceptują, że pewne funkcje i zadania je przerastają. To prowadzi z kolei do akceptacji, że państwa wspólnie wykonują władzę publiczną. Suwerenność państw i UE są ze sobą tak ściśle związane, że nie mogą funkcjonować bez siebie: muszą być suwerenne razem. Nowy model suwerenności podkreśla aspekt wzajemnego uzależnienia w stopniu dotąd nieznanym.

 

„Stara suwerenność” państwowa oparta na wyłączności ewoluuje w kierunku modelu „suwerenności kooperacyjnej” opartej na zależności i interakcji. Nowy i konkurencyjny wobec suwerenności język powinien być zbudowany wokół triady „dobra wspólnego – subsydiarności – solidarności”.

 

Suwerenność odnajdujemy tam, gdzie działania w celu realizacji dobra wspólnego, zaspokajania potrzeb obywateli i zapewniania im wysokiego poziomu życia mogą być podjęte w sposób najefektywniejszy, najsprawniejszy, najpełniejszy. Suwerenność jest wówczas częściowo przekazywana na ten poziom. W tym sensie zarówno UE, jak i państwa są skazane na dialog i współpracę. Są ze sobą tak ściśle związane, że nie mogą funkcjonować bez siebie: muszą być suwerenne razem, a w rezultacie nie mogą uciec od konkurencji, rywalizowania i współpracy.

 

Paradoksalnie pociąga za sobą wzmocnienie, a nie osłabienie indywidualnych suwerenności każdego z tych podmiotów. Czysty  rachunek wydajności i efektywności (kto poradzi sobie lepiej z kryzysem: państwa w pojedynkę czy Unia?) ma uzasadniać wybór poziomu właściwego. Ktoś, kto obecną dyskusję o przyszłości Europy, rozumie tylko w kategoriach „suwerennych państw” i „niesuwerennej Unii” posługuje się starym językiem i dowodzi, że w ogóle nie rozumie otaczającego świata i zmian, którym on podlega.

 

Słowami-kluczami w debacie europejskiej powinny być dzisiaj proporcjonalność, ważenie, wzajemne powiązanie, a nie izolacja, wykluczenie i separowanie.

 

Po trzecie: Jakie państwo?

 

Problem Polski, wcześniej Węgier, a w konsekwencji i Europy, polega na tym, że państwa niestety nadal uważają się za „Panów Traktatów”. Sugeruje to, że każde państwo jest w ostatecznym rozrachunku ważniejsze od Unii. Tymczasem państwo kurczy się na naszych oczach, ale nie dlatego, że UE jest tak zachłanna i stawia sobie za cel zniszczenie państw, ale dlatego, że taka jest logika czasów, w których żyjemy, czasów znaczonych zmianą i rozproszeniem kompetencji państwowej na nowe poziomy i sfery.

 

Państwo jest zagrożone, ale tylko gdy jest pojmowane jako wspólnota hermetyczna, identyfikująca się wyłącznie z własną konstytucją i nieufnie spoglądająca na zewnątrz. Wówczas jednak takie państwo nie powinno w ogóle przystępować do Unii i z zewnątrz podkreślać swoje odrębności. Bycie wewnątrz oznacza przyjęcie odpowiedzialności za dobro wspólne i lojalną akceptację zasad wiążących wszystkich. Zasad, które są egzekwowane przez niezależne instytucje.

 

Gdyby więc dzisiaj UE nie istniała, kryzys finansowy zmusiłby państwa do jej powołania. Bo ten kryzys ukazuje, że w praktyce indywidualne działania państw podlegają licznym i poważnym ograniczeniom. Liczy się tylko to, co mogą zrobić razem i co stanowi rozsądny kompromis vis-à-vis interesu wspólnoty.

 

Prawo europejskie prowadzi do transformacji państwa narodowego, ale go nie zastępuje.

 

Państwa przestają być jedyną formą politycznej organizacji i ekspresji. Mają dzisiaj obowiązek lojalności wobec źródeł prawa ulokowanych w kilku miejscach. Utrzymywanie, że jest nim nadal tylko krajowa Konstytucja lekceważy to, co się dzieje poza granicami i zamyka myślenie o wspólnocie w kategoriach ponadnarodowych.

 

W latach 50. XX wieku państwa stworzyły Wspólnoty, które od początku miały być czymś więcej, aniżeli prostą sumą kompetencji przekazanych indywidualnie. Powołały Wspólnotę dla wykonywania kompetencji, których nie są w stanie wykonywać samodzielnie. Według tradycyjnego myślenia jedyną alternatywą dla UE jest państwo narodowe.

 

UE nie jest państwem, a jedynie organizacją międzynarodową pozostającą pod kontrolą państw. Znamienne jest więc, że język suwerenności nigdy nie pojawił się ani w Traktacie, ani w orzecznictwie Trybunału.

 

UE odniosła sukces właśnie dlatego, że projekt integracyjny miał zawsze charakter nieostateczny i zgodnie z art. 1 TUE był opisany jako utworzenie „jak najściślejszej unii między narodami Europy”, a nie państwa europejskiego. W myśleniu wyznaczonym suwerennością państwo jest przedstawione jako podmiot, który musi być nieufny, który przed UE musi się stale bronić, wobec której występuje właśnie jako „Pan Traktatów”.

 

Taka kwalifikacja jest jednak myląca. Moglibyśmy ją zaakceptować, ale tylko z dodatkiem: „gdy państwa działają wspólnie”. Państwa są „Panami Traktatów związanymi prawem”. „Pan Traktatu” sugeruje, że każde państwo korzysta z tego statusu i jest wyżej od Unii. Jak słusznie jednak zauważono cały ten koncept myślowy jest oparty na fałszywym założeniu, ponieważ powojenna koncepcja integracji została od początku związana z nieustającą próbą poszukiwania równowagi pomiędzy interesami wszystkich podmiotów.

 

Wspólne wykonywanie władzy publicznej poza granicami nie stanowi zagrożenia dla państw i demokracji, pod warunkiem, że dostrzeżemy jak procesy globalizacyjne i współpraca ponadnarodowa uwypuklają granice możliwości państw i wymuszają zmianę myślenia o państwie.

 

W systemie podkreślającym raczej zobowiązanie UE do poszanowania narodowych tożsamości państw członkowskich retoryka suwerenności, bez względu czy w wydaniu nowoczesnym, czy tradycyjnym, podważa fundamenty „Europejskiej Integracji”. Europejski Trybunał Sprawiedliwości od 1963 r. powtarza, że „Wspólnota stanowi nowy porządek prawny, który obejmuje swoim zasięgiem nie tylko państwa, ale także ich obywateli”.

 

Największą zaletą i nowością projektu integracyjnego jest sprzeciw wobec dublowania modelu państwa i organizacji międzynarodowej.

 

Brak zrozumienia tego i wciskanie dyskusji o istocie UE w „gorset terminologiczny państwa” oznacza, że nie rozumiemy podstawowej zmiany jakościowej, jaką niesie ze sobą integracja. Uparte dążenie do odtworzenia relacji między-systemowych według ustalonej z góry hierarchii właściwej państwu zamkniętemu, które otwiera się tylko w obrębie tradycyjnie rozumianej organizacji międzynarodowej, byłoby równoznaczne ze zburzeniem unikalnej wartości UE. Polega ona na balansowaniu interesów państw, wartości wspólnych z koniecznością utrzymywania elementów specyficznych dla państw i – last but not least – uznania jednostki-obywatela UE za prawdziwego beneficjenta i źródło pierwotnej władzy UE. Obywatela UE, który swoją wolę wyraża za pośrednictwem i w powiązaniu z państwami.

 

Te ostatnie są jednak tylko jednym, a nie wyłącznym, elementem ponadnarodowej wspólnoty, która jest po to, aby nieustannie dowodzić, że więcej nas łączy niż dzieli i której ratio legis jest właśnie działanie tam, gdzie suwerenność państw nie może już wytłumaczyć otaczającej nas rzeczywistości.

 

Równowaga jest wynikiem zobowiązania przyjętego zarówno przez państwa, jak i instytucje do wzajemnego reagowania i dopasowywania się nawzajem do siebie. Żadne państwo nie jest w stanie funkcjonować samodzielnie i sprawować władzę publicznej w sposób adekwatny do wyzwań globalizacji.

 

Decyzja o integracji jest decyzją o charakterze egzystencjalnym i wpływa w sposób zasadniczy na sfery właściwości, które kiedyś były emanacją suwerenności. Nie można więc w sposób intelektualnie wiarygodny utrzymywać z jednej strony, że przekazujemy UE kompetencje ingerujące w każdą sferę życia gospodarczego, społecznego, politycznego, a z drugiej strony  nadal twierdzić, że jesteśmy tak samo suwerennym państwem jak przed aktem przekazania. Suwerenność uległa zmianie i jakościowej i ilościowej, zmianie która wychodzi poza paradygmat tradycyjnego ograniczenia wykonywania suwerenności bez uszczerbku dla samej suwerenności.

 

Obywatel ma dzisiaj obowiązek lojalności wobec kilku źródeł. Utrzymywanie, że jest nim tylko Konstytucja lekceważy to, co się dzieje poza granicami krajowymi i zamyka myślenie o wspólnocie w kategoriach ponadnarodowych, której tożsamość jest czymś więcej niż tylko sumą kompetencji przekazanych przez państwa.

 

Europa tworzy nowy i dodatkowy poziom ochrony (a nie zastępujący poziomy krajowe), który ma spełniać funkcje hamulca wobec ekscesów państwa narodowego. „Europa na to nie pozwoli” nawiązuje do jednego z tradycyjnych argumentów, które przyświecały decyzji o integracji europejskiej. UE nie jest tylko prostym wyrazem tego, co państwa jej przekazały. UE korzysta z kompetencji, których żadne z państw nie ma, i właśnie po to została ustanowiona, aby nie stanowić prostego przedłużenia kompetencji państw. Państwa stworzyły więc coś nowego, nowy porządek prawny, który jest czymś więcej niż tylko prostą sumą kompetencji przekazanych.

 

UE tworzy alternatywę dla dominującego dotąd modelu suwerenności państw przez eksponowanie suwerenności narodów zjednoczonych w projekcie integracyjnym.

 

Unia jest powołana przez państwa, ale nie jest i nie może być tylko dla państw i o państwach.

 

Paradoksalnie powinniśmy mówić „UE i państwa”, a nie „UE albo państwa”. UE ma dostarczyć obywatelom nowego poziomu ochrony i ekspresji, komplementarny poziom sprawowania władzy publicznej, dla której granice państwowe są już za wąskie i której państwa nie są już w stanie wykonywać samodzielnie.

 

Nowa wspólnota rzuca wyzwanie państwu i jego suwerenności. Zmierza ku nowej jakości. Projekt integracyjny nie miałby sensu, gdy do jego oceny stosować kryteria zarezerwowane dla państw. Pytanie o państwo zachęca nas z kolei do postawienia pytania kolejnego, tym razem o suwerenność. Oba są ze sobą nierozłącznie powiązane.

 

Po czwarte: Jaka suwerenność?

 

Cechą charakterystyczną prawa europejskiego, która wymusza przewartościowanie tradycyjnego podziału władzy jest zjawisko rozproszenia kompetencji normatywnej, która prowadzi z kolei do przekroczenia granic państwowych i przeniesienia centrum decyzyjnego na poziom, którego nie można zakwalifikować ani jako krajowy, ani międzynarodowy. Regulacja ma charakter zdecentralizowany: płynie z wielu ośrodków i dotyczy kwestii o charakterze technicznym.

 

Prawo unijne powstaje jako wynik interakcji pomiędzy podmiotami prywatnymi, publicznymi, instytucjami, państwami i wyspecjalizowanymi (eksperckimi) komisjami, prowadząc do fenomenu, o którym mówi się „europejskie rządzenie” (governance). W konsekwencji powstaje obraz wielowymiarowy i złożony, w którym unijna kompetencja do stanowienia prawa jest rozproszona.

 

Parlamenty krajowe przestają korzystać z monopolu prawodawczego, ponieważ kompetencja normatywna po przekroczeniu granic państwowych nie jest skupiona w jednym, dającym się jasno zlokalizować ośrodku. Wielość podmiotów prowadzi z kolei do mnogości powiązań pomiędzy nimi.

 

Stanowienie prawa staje się procesem kolektywnym, gdzie poszczególne podmioty mają ściśle sprecyzowane kompetencje wykonywane w ramach z góry ustalonych procedur. Kompetencje i procedury powodują, że każdy z uczestników procesu zachowuje różny wpływ zarówno na sposób funkcjonowania pozostałych uczestników, ale także na sposób w jaki system ewoluuje i jakie produkuje rezultaty.

 

Powojenna koncepcja integracji europejskiej jest ideą zakorzenioną w strukturalnym i permanentnym poszukiwaniu równowagi pomiędzy wszystkim interesami ogniskowanymi w procesach integracyjnych. Państwo dzisiaj przestaje być jedyną formą politycznej organizacji i właśnie historia integracji europejskiej jest tego najlepszym dowodem. UE nie może być analizowana jako proste przedłużenie kompetencji poszczególnych państw, które są UE powierzane w kolejnych Traktatach. Żadne państwo indywidualne nie ma kompetencji UE.

 

Co więcej nie może mieć, ponieważ cały sens tworzenia nowej wspólnoty powielającej państwo(a) byłby pozbawiony sensu.

 

Państwa dokonały ograniczenia swoich suwerenności na rzecz Wspólnoty (Unii), która stała się nowym źródłem prawa – prawa europejskiego z mocą wiążącą dla państw i ich obywateli. Państwo nie stało się w ten sposób mitem, zachowuje swoją żywotność i relewantność.

 

Mitem jest raczej obraz państwa przedstawiony przez tych, którzy co do zasady są przeciw UE, intelektualnie tkwią w przeszłości, szerzą strach i nieufność.

 

Przewartościowanie “starej suwerenności” charakteryzującej się wyłącznością w kierunku modelu „suwerenności kooperacyjnej” zakłada nowy język, dopuszcza spór i konflikt w obrębie suwerenności, ponieważ roszczenie do niej wysuwają różne podmioty uwolnione od gorsetu ograniczeń przyjmowanych wcześniej jako niepodważalne.

 

W kontekście UE nowy język konkurencyjny wobec suwerenności powinien być budowany wokół triady „dobra wspólnego – subsydiarności – solidarności”.

 

Suwerenność odnajdujemy tam, gdzie działania w celu realizacji dobra wspólnego, zaspokajania potrzeb obywateli i zapewniania im wysokiego poziomu życia, mogą być podjęte w sposób najbardziej efektywny.

 

Zmienia się więc kompletnie perspektywa oceny suwerenności, ale nie następuje jej zupełne odrzucenie. Gdybyśmy dzisiaj suwerenność państwa zdezawuowali i w to miejsce wprowadzili tylko subsydiarność, popełnilibyśmy ten sam błąd, który wcześniej miał miejsce przy suwerenności: apoteoza i brak elastyczności.

 

Gdy dopuszczamy konflikt(y) suwerenności ulokowanej w różnych podmiotach, wybór poziomu właściwego do działania jest podyktowany zdolnością osiągnięcia wspólnych celów w sposób najpełniejszy i najsprawniejszy. Suwerenność jest wówczas częściowo przekazywana na ten poziom.

 

Subsydiarność wymusza więc dopasowanie się, zarzucenie roszczenia do wyłączności i odejście od zero-jedynkowego sporu. Musimy zaakceptować, że model, w którym UE wykonuje tylko suwerenne kompetencje państw jej powierzone, ale nie korzysta ze swojej suwerenności, odchodzi w przeszłość. Nowy model podziału władzy koncentruje się na lokalizacji poziomu dysponującego kompetencją do realizacji dobra wspólnego lepiej niż inne poziomy. Na tym polega kooperacyjne rozumienie suwerenności, które łączymy z realizacją dobra wspólnego, a nie tylko z konkretnym podmiotem.

 

Łączne odczytywanie suwerenności i subsydiarności daje szansę racjonalizacji podziału władzy zarówno po stronie państw (ich „suwerenność”, a nie tylko „jej wykonywanie”, jest w pewnym zakresie przekazana na poziom UE) i po stronie UE (jej suwerenność ma także charakter ograniczony i uzupełniający państwową).

 

Cechą Europy „post-suwerennościowej” jest akceptacja, że suwerenność może podlegać dystrybucji pomiędzy różnymi podmiotami.

 

Suwerenność staje się koncepcją podkreślająca partycypację równorzędnych suwerennych podmiotów, z których żaden nie może funkcjonować samodzielnie i w izolacji. Różne podmioty poniżej, jak i ponad państwami są formalnie suwerenne na równi z państwami narodowymi, a fakt, że suwerenność tych nowych podmiotów można łączyć z suwerennością państw, nie może już oznaczać, że ich suwerenność jest zależna od państw lub, że ma charakter suwerenności państwowej.

 

Państwa nie są już w pełni suwerenne, ale to nie oznacza jak błędnie przyjmuje się w Polsce, że w konsekwencji UE stała się państwem.

 

Zmiana punktu ciężkości z dotychczas dominującego podejścia skoncentrowanego wokół suwerenności indywidualnych państw na suwerenność narodów europejskich działających wspólnie z państwami członkowskimi jest jednocześnie odejściem od tradycji państwowo-centrycznej.

 

Integracji europejskiej nie da się już wytłumaczyć omnipotencją państwa jedynie zezwalającego UE na wykonywanie części swojego dotąd nieograniczonego władztwa publicznego.

 

Raczej „suwerenne podmioty nie mogą już dłużej wykonywać swoich tradycyjnych kompetencji i funkcji w pojedynkę. Wspólnota obejmuje wszystkie działające w jej obrębie suwerenne podmioty.

 

Kryzys finansowy boleśnie dowodzi, że suwerenne państwa muszą akceptować i znosić działalność innych suwerennych podmiotów, które w obrębie terytorium państwowego wpływają swoimi działaniami na życie obywateli.

 

Tylko suwerenność partycypacyjna, absorbująca zmiany i stale ewoluująca może być koncepcją, która wyjaśni sui generis charakter UE i jej zawieszenie pomiędzy państwami. Zarówno UE, jak i państwa są podmiotami suwerennymi, ale skazanymi na dialog i współpracę, ponieważ ich suwerenności są ze sobą tak ściśle związane, że nie mogą funkcjonować bez siebie. Muszą więc być suwerenne razem. Nie mogą uciec od współpracy w imię wspólnego interesu, a także, czasami, rywalizowania.

 

Po piąte: Po co sądy?

 

Obecnie tylko zwolennicy demokracji rozumianej jako rządy większości uznają, że jedynym prawodawcą jest instytucja, która pochodzi z wyborów powszechnych. W Polsce po 2015 r. ta wiara urosła do jednego z filarów nowej doktryny konstytucyjnej, zgodnie z którą większość parlamentarna może dowolnie przejmować państwo i jego instytucje, przesądzać jak inni mają żyć, aby zasłużyć na miano „prawdziwych Polaków”.

 

Jeżeli w innych częściach świata wiara w racjonalność większościowego ustawodawcy jest niegroźnym i naiwnym dziwactwem, kwitowanym co najwyżej bezradnym wzruszeniem ramion, w Polsce stała się podstawą dla prymitywnej i tępej próby racjonalizacji niszczenia państwa prawa. Parlament staje się areną żenujących sporów, które utwierdzają elektorat, że kompromis w sprawach ważnych dla wspólnoty przestaje się liczyć. Ważny jest jedynie interes partyjny, krótkoterminowy awans w sondażach, perspektywa wyznaczona kalendarzem wyborczym, czy pięciominutowe zaistnienie w telewizji. Debata parlamentarna staje się parodią dyskursu. Przekaz schodzi na dalszy plan. Ważne jest wyłącznie to jak się mówi, a nie co. Poziom debaty przyczynia się do alienacji opinii publicznej i wzmacnia przekonanie, że prawo ma charakter fasadowy, a pozytywna zmiana na lepsze nie jest możliwa.

 

Dlatego należy podkreślać do znudzenia, że „demokracja większościowa” nie jest prawdziwą demokracją. Demokracja jest zjawiskiem dwuwymiarowym obejmującym rządy większościowe i ochronę pewnych podstawowych wartości. Rządy większości są demokratyczne tylko, gdy przestrzegają rządów prawa i praw człowieka. W tym sensie demokracja opiera się na delikatnym wyważeniu zasady większości i ochrony praw fundamentalnych.

 

To sędzia musi zapewnić, że ta równowaga jest utrzymywana. Legislacja rozumiana jako polityczny proces stanowienia prawa przez organ przedstawicielski staje się jednym z możliwych sposobów generowania przepisów powszechnie wiążących.

 

Obecnie jesteśmy świadkami ewolucji sposobu rozumienia podziału władzy. Nowoczesny podział władzy jest oparty nie o trójpodział, ale dwupodział.

 

Jedyną przeciwwagą dla bloku władzy wykonawczej-ustawodawczej (władzy politycznej) jest władza sądownicza, której funkcja i rola są określone przez państwo prawa. Rządy większości zostają poddane prawu, które kontroluje demokrację, a legitymizacja sędziego nie ma charakteru elekcyjnego, ale funkcjonalny.

 

Po szóste: Trybunał Sprawiedliwości UE, czyli kto?

 

TSUE od 2004 roku jest integralnym elementem polskiego porządku prawnego. Sądy polskie stosują prawo europejskie jako „swoje” w tysiącach codziennie rozstrzyganych spraw. Jednak dopiero ostatnio TSUE stał się „ulubionym” sądem polskiej sceny politycznej. Wszyscy nagle stali się “ekspertami” nie tylko dziedzinie prawa europejskiego, ale i orzecznictwa unijnego.

 

Polska przystępując do Unii w 2004 r. zaakceptowała z góry bezwzględną jurysdykcję TSUE i sam Trybunał jako ostateczny autorytet w zakresie wiążącego określenia zakresu naszych obowiązków.

 

Najpierw popis warcholstwa dał Jan Szyszko (minister środowiska), gdy w sprawie Puszczy Białowieskiej fundował nam precedensowy w historii integracji europejskiej spektakl obstrukcji orzeczeń wydawanych przez sąd unijny. Potem ignorancją błysnął wicepremier Jarosław Gowin, gdy mówił o duchu integracji jako rzekomo uzasadniającym odmowę uznania przez Polskę orzeczeń TSUE, wydanych w odpowiedzi na pytania zadane w sierpniu 2018 r. przez polski Sąd Najwyższy.

 

Obywatel, który chce rzeczywistość zrozumieć, a nie czekać na objawione prawdy ze strony łaskawie rządzących, nie może przejść do porządku dziennego nad tak narzucaną populistyczną „retoryką wroga”.

 

Zrozumienie szczególnej roli sądu europejskiego ma znaczenie fundamentalne w przypadku sądu unijnego i prawa europejskiego. Jest to podyktowane przez sui generis ponadnarodowy charakter tego sądu, specyfikę prawa unijnego, dynamizm projektu integracyjnego i zaufanie, którym państwa obdarzyły Trybunał.

 

Traktaty europejskie, na podstawie których działa Unia, zawierają podstawowe elementy, które pozwalały już wówczas mówić o systemie prawa. Był to jednak system niedokończony, fragmentaryczny i niedoskonały, pełen odesłania do ogólnych koncepcji i zasad. Wiele przepisów ma charakter otwarty, niejasny, pozostawia pole manewru i wyboru. Tytułem przykładu Traktat nie zawiera definicji tak kluczowych dla wspólnego rynku jak: „towar”, „pracownik”, „dyskryminacja” i wiele innych. W ten sposób instytucja, która decydować musi o sposobie wypełnienia tych niezdefiniowanych pojęć w sposób konieczny spełnia także funkcję quasi-legislacyjną.

 

Ilekroć sędzia musi dokonać wyboru spośród kilku możliwych rozwiązań sytuacji faktycznej, która nigdy wcześniej nie była przedmiotem osądu (brak precedensu i wskazówek interpretacyjnych) kreuje nową normę prawną. Ta lakoniczność zapisów znajdujących się w Traktacie oznacza, że Twórcy Traktatu zdawali sobie sprawę z konieczności spełniania przez Trybunał funkcji quasi-legislacyjnej. Traktat zawierał jedynie plan, zarys projektu, którego wykonanie powierzone zostało instytucjom oraz państwom Wspólnoty. Źródła „kreatywnej jurysprudencji” znajdowały się więc od początku w samym Traktacie.

 

Nie powstrzymało to jednak państw od krytykowania orzecznictwa Trybunału. To orzecznictwo lawirowało poszukując często niemożliwych odpowiedzi. I zawsze pozostawiało za sobą grupę niezadowolonych z wyboru, którego Trybunał dokonał.

 

Kontrowersyjne wybory jednak były i są bezpośrednią konsekwencją tego, co i w jaki sposób zapisano w Traktacie. Uprzywilejowana więc sytuacja Trybunału polega na jego kompetencji do przeprowadzenia w tych wszystkich wypadkach zabiegu interpretacji, a następnie dokonania wyboru, który zawsze wywołuje i będzie wywoływał kontrowersje.

 

Pamiętać należy także, że dla dokonania zmiany w Traktatach europejskich (rozumianej nie tylko jako dodanie nowej regulacji, ale także doprecyzowanie już istniejącej) potrzebna jest każdorazowo zgoda wszystkich państw członkowskich. Bardzo często konsensus taki będzie niemożliwy do osiągnięcia.

 

Oznacza to, że jedynym sposobem adaptacji zapisów traktatowych do stale zmieniającej się rzeczywistości jest właśnie interpretacja dynamiczna tych zapisów przez Trybunał.

 

Analiza preambuły Traktatu prowadzi jednak do wniosku, że celem państw było podpisanie traktatu, który byłby czymś więcej niż kolejną statyczną umową międzynarodową. Unikalność Trybunału wynika z globalnego charakteru jurysdykcji, która oznacza poddanie jej wszystkich spraw znajdujących się w obrębie stosowania i obowiązywania Traktatu. Sąd unijny dąży do rekonstrukcji systemu jako całości integralnej, egzekwując rzeczywiste zobowiązania i chroniące efektywne prawa podmiotowe i autonomię jednostki. Czy w tym procesie popełnia błędy, wydaje orzeczenia nie zawsze spójne itp.? Oczywiście, że tak, bo jego sędziowie są tylko ludźmi.

 

Nigdy jednak w historii integracji europejskiej status i autorytet sądu unijnego nie były kwestionowane i podważane, tak jak ma to miejsce w przypadku antyunijnej krucjaty PiS.

 

Pomiędzy krytyką (często zasadną), a bezpardonowym i wyprzedzającym odrzuceniem orzeczeń TSUE istnieje jednak zasadnicza różnica.

 

W „obywatelskim” elementarzu trzeba mocno podkreślić, że mimo wysiłków ze strony Trybunału jego wyroki będą nadal odbierane negatywnie w pewnych kręgach.  Dlaczego? Powód jest prosty: dzisiaj integracja jest procesem, w którym krzyżuje się tak wiele konkurencyjnych wobec siebie interesów, i każdy z nich zasługuje na ochronę, że Trybunał nigdy nie zadowoli wszystkich.

 

Dla jednych wyroki Trybunału są zawsze zbyt mało „wspólnotowe” i pozbawione tego błysku oraz wizjonerstwa, które kiedyś cechowało orzecznictwo. Dla drugich z kolei Trybunałowi brakuje odwagi i coraz częściej oddaje pola. Wydaje się jednak, że obie grupy mylą się w tym, że chciałyby postrzegać funkcję Trybunału w sposób statyczny i niejako mechaniczny: Trybunał ma albo wydawać wyroki pro-integracyjne, albo żadne.

 

Rola Trybunału w prawie unijnym nigdy nie miała i nigdy nie będzie miała charakteru statycznego. Raczej ewoluuje wraz z samym prawem unijnym, w odpowiedzi na sygnały, jakie docierają do niego z otoczenia politycznego, w którym funkcjonuje. Wydawanych wyroków nie można sprowadzać do prostej arytmetyki: aktywistyczny albo wstrzemięźliwy.

 

Dzisiaj sędzia musi codziennie dokonywać trudnych wyborów między z jednej strony liberalizacją rynku a dążeniami państw do ochrony uzasadnionych interesów, które tej liberalizacji mogą stać na drodze. Do sędziego należy właśnie dążenie do znalezienia  sprawiedliwego, ale zawsze niestety niedoskonałego, kompromisu. Dokonując balansowania pomiędzy sprzecznymi interesami i starając się wziąć pod uwagę interesy jak największej liczby zainteresowanych stron, Trybunał znów musi wybrać pomiędzy wstrzemięźliwością a odwagą. Jednak ze świadomością, że zawsze będzie ktoś nieusatysfakcjonowany rozstrzygnięciem.

 

W końcu pamiętajmy, że do sądu unijnego zawsze idziemy po sprawiedliwość, a nie po suchy odczyt komputerowy.

 

To refleksja o tyle istotna, że w sporze państwa z obywatelem to pierwsze zbyt często chciałoby widzieć swoje unijne zobowiązania jako taki właśnie nic niewarty odczyt. Tak też system wzajemnego docierania i poszukiwania optymalnych rozwiązań w niedoskonałym świecie szarości funkcjonował od 60 lat aż do czasu Polski pod czarno-białymi rządami PiS.

 

Po siódme: Jaki obywatel ?

 

Samo upodmiotowienie jednostki w prawie międzynarodowym nie jest koncepcją nową. Jednak dopiero w prawie unijnym jednostka rzeczywiście wychodzi z cienia władzy i staje się dla niej partnerem. A to jest nie do zaakceptowania w filozofii sprawowania władzy przez PiS.

 

Teza o „życiu w epoce praw podmiotowych” doskonale ujmuje najważniejszy element prawa unijnego: upoważniony, przezorny i czujny podmiot, który chce walczyć o swój status. Na status jednostki składają się prawa podmiotowe i interesy, których ochrona jest obowiązkiem państw członkowskich działających przez swoje organy. Bezpośredni skutek Traktatu jako „karty konstytucyjnej” zawierającej prawa podmiotowe, połączony z postulatem ich następczego egzekwowania, stawiają jednostkę w centrum systemu jako jego główny punkt odniesienia. Takie ujęcie zmusza do zasadniczego przewartościowania tradycyjnego sposobu, w jaki moglibyśmy analizować prawo unijne według prawno-międzynarodowego paradygmatu. Jednostka przestaje być obserwatorem i przemienia się w jednostkę-uczestnika. Jednostka staje się beneficjentem refleksyjnego działania prawa unijnego.

 

Jednostka-uczestnik, co do zasady, występuje wobec państwa jako podmiot uprawniony. Polega na swojej własnej aktywności i zdolności oceny, a nie jest już uzależniona od dobrej woli podmiotów trzecich, które mogą, ale wcale nie muszą, działać w jej imieniu. Jednostka wraz ze swoimi prawami występuje wobec prawa europejskiego jako szczególna siła legitymizująca to prawo, skoro nie chodzi tylko o rządy państw członkowskich, ale także o narody europejskie.

 

To Unia występuje wobec jednostki jako źródło praw, to dlatego, co uzasadnione, oczekuje, że jednostki dzięki niej uprawnione, będą wykazywać zwiększoną lojalność wobec nowego, konkurencyjnego wobec państw źródła praw podmiotowych.

 

Lojalność wobec Unii jest konsekwencją przyjęcia, że Unia jest źródłem praw podmiotowych i wiąże obywateli Unii poczuciem wspólności swojego statusu prawnego. W ten sposób uzyskujemy punkt odniesienia, który przypomina o konieczności porządkowania wydarzeń jednostkowych w kontekście większego schematu. Prawo europejskie korzysta z bezpośredniej skuteczności, a obowiązkiem sądów krajowych jest efektywna ochrona praw podmiotowych jednostek. Rekonstruuje Traktat jako szczególnego rodzaju „pakt” zawarty pomiędzy narodami Europy, a nie jedynie jako umowę międzynarodową pomiędzy rządami.

 

Odwołanie się do praw podmiotowych, które stanowią element dziedzictwa prawnego jednostek podkreśla, że państwa nie są w stanie w sposób kompletny kontrolować rzeczywistego kształtu stosunku prawnego zawiązanego pomiędzy jednostką a Unią. Państwa występują w roli decydentów na początku procesu (decydują o zawartości Traktatu), ale na dalszym etapie kluczowe znaczenie odgrywa autonomiczna interpretacja tej pierwotnej zawartości przez Trybunał.

 

Prawo unijne rozpoczęło bezpośrednią penetrację prawa krajowego poprzez procedurę prejudycjalną (dezawuowaną obecnie przez PiS) i jednostkę wyzwoloną spod ograniczeń prawa krajowego zwracającą się wprost sądów do krajowych qua unijnych o udzielenie ochrony prawnej. Z jednej strony sąd krajowy winien był nadal posłuszeństwo swojemu prawu, ale z drugiej „filozofia Van Gend” proponowała konkurencyjny punkt odniesienia i lojalności.

 

„Filozofia Van Gend” opiera się bowiem na założeniu, że nakaz posłuszeństwa dotyczy także prawa unijnego bez konieczności dalszego pośrednictwa pozostałych instytucji i prawa krajowego. Sąd krajowy zostaje w sposób bezpośredni zaangażowany do służby prawu unijnemu i czujnej – kontestującej rzeczywistość prawną – jednostki. Z perspektywy czasu odesłanie do jednostki w wyroku w sprawie Van Gend en Loos stało się potężną racją legitymizującą nie tylko Trybunał, ale szerzej roszczenia prawa europejskiego do wkraczania w coraz to nowe sfery życia, dając z czasem jednostce konkretną twarz obywatela. Ten ostatni nie pojawiłby się w Traktacie o Unii Europejskiej w 1992 r., gdyby nie poprzedzające 30 lat jurysprudencji budującej na fundamencie Van Gend.

 

Wprowadzenie obywatelstwa europejskiego odczytywać należy jako kolejny etap procesu, który definiuje istotę i sens prawa unijnego od samego początku.

 

Jest to krok istotny, ponieważ daje szansę na większe wyważenie pomiędzy „jednostką-uczestnikiem rynku” a „jednostką-obywatelem”.

 

Z jednej strony był to przełom (obywatelstwo jako wywodzony z Traktatu związek prawny pomiędzy Unią a uprawnionymi i zobowiązanymi obywatelami państw członkowskich), a z drugiej wyraźniejsze potwierdzenie orzeczniczego statusu jednostek.

 

Jednostka jako obywatel Unii zostaje uznana na poziomie Traktatu za nosiciela praw podmiotowych, podmiot, a nie przedmiot prawa.

 

Dla aksjologii unijnej procedury ma to kluczowe znaczenie, ponieważ dzięki wprowadzenie obywatelstwa europejskiego (przez najnowsze orzecznictwo opisywanego jako fundamentalny status obywateli państw członkowskich), obywatel przeistacza się w znaczącego uczestnika procedur i musi być traktowany poważnie. Pomiędzy podmiotowością jednostki a obywatelstwem nie ma znaku równości. O ile status podmiotu uprawnionego wynika z faktu, że jednostka jest podmiotem autonomicznym, którego prawa są wyrazem jej człowieczeństwa, o tyle obywatelstwo jest statusem nadanym z racji przynależności do określonej wspólnoty, z którą jednostka związana jest specyficznym węzłem wierności.

 

Obywatelstwo unijne stawia pytanie o charakter zależności pomiędzy jednostką a wspólnotą, której obywatelem jest jednostka. Obywatelstwo Unii miało więc do spełnienia funkcję symboliczną w sferze identyfikacji jednostek z Unią Europejską. Stanowiło sygnał do przemieszczenia się wierności z tradycyjnego poziomu krajowego na poziom ponadnarodowy i identyfikacji jednostki ze wspólnotą znajdującą się poza państwem. Powstaje w ten sposób nowy model solidarności społecznej, dla którego punktem odniesienia przestaje być dotąd jedynie perspektywa krajowa, a funkcje tę zaczyna spełniać także unijna.

 

W tym sensie obywatelstwo Unii zawiera potencjał dla stworzenia nowego rozumienia identyfikacji i politycznej przynależności, które koncentrują się wokół wspólnych wartości konstytucyjnych.

 

Obywatel Unii zaczyna spoglądać na zewnątrz w miejsce tradycyjnego spojrzenia do wewnątrz. Obywatelstwo oparte jest na założeniu o konieczności dynamicznej zmiany rozumienia przynależności i partycypacji. Jednostka przestaje być „obywatelem rynku” a staje się obywatelem wspólnoty o charakterze politycznym.

 

Partycypacja jest elementem konstytutywnym dla obywatelstwa Unii Europejskiej, który nie tylko łączy przeszłość zdominowaną przez podejście rynkowe z teraźniejszością, ale ponadto spogląda w przyszłość zadając fundamentalne pytanie o kształt wspólnoty i nowe źródła jej legitymizacji. Wyeksponowanie partycypacji wynika stąd, że wcześniej czujna jednostka była przede wszystkim podmiotem uprawnionym (uczestniczącym) w obrębie rynku, podczas gdy dzisiaj dzięki nowemu statusowi obywatelstwa, staje się uczestnikiem wspólnoty wychodzącej poza rynek i aspirującej do „jak najściślejszej unii pomiędzy narodami Europy”.

 

Jednostka-obywatel uczy się partycypacji w życiu politycznym państwa innego niż to, którego jest obywatelem. Czyni to w oparciu o prawa podmiotowe, które wyróżniają jednostkę jako obywatela Unii, niezależnie od posiadania aktywnego statusu ekonomicznego. Powstaje więc nowa kategoria praw podmiotowych, wewnętrznie zróżnicowanych, które związane są wprost ze statusem obywatelstwa i które obecnie przechodzą ze sfery potencjalnych możliwości do rzeczywistej aplikacji.

 

Obywatelstwo tworzy jedynie łącznik natury prawnej pomiędzy Unią a swoimi obywatelami. Obywatelstwo krajowe nie powinno być więc przeciwstawiane obywatelstwu Unii Europejskiej z perspektywy zależności i hierarchii (ważności). Punkt odniesienia lojalności jednostek w postaci „swojego” państwa członkowskiego nadal pozostaje istotny, ale musi być rekonstruowany w świetle zachodzących zmian w statusie jednostki, która staje się kimś znacznie więcej niż tylko obywatelem swojego państwa: podmiotem funkcjonującym na kilku poziomach.

 

Z tej perspektywy obywatelstwo Unii Europejskiej jest wielkim wyzwaniem przyszłości dla którego oceny prawidłowym jest wyjście poza zdarzenia jednostkowe i dostrzeżenie procesu transformacji w klasycznym pojmowaniu lojalności i przynależności.

 

Po ósme: Czy pamiętamy, skąd przychodzimy?

 

Obywatel polski musi pamiętać, że jego państwo chce dużo od UE. Jednocześnie nie może wierzyć politykom i udawać, że nie ma to wpływu na naszą suwerenność. Akademickie debaty i rozróżnienia pomiędzy niepodzielną suwerennością a podzielnymi kompetencjami nie mają dzisiaj sensu.

 

Integracja europejska jest kolejnym i nowym poziomem wykonywania władzy publicznej, którego celem nigdy nie było i nigdy nie będzie zastąpienie państw, ale ich wspomożenie, uzupełnienie tak, aby państwa lepiej mogły służyć potrzebom swoich obywateli i sprostać wyzwaniom globalizacji, z którymi nie mają szans sobie porazić same.

 

Na tym polega prawdziwy sens integracji europejskiej i według tego powinna być ona oceniana, zamiast mało pasjonujących intelektualnie sporów, czy Polska jest państwem suwerennym, czy nie. Wobec trudnego okresu, w którym znalazł się dzisiaj europejski projekt integracyjny, należy wykazywać jeszcze większe przywiązanie do tego co osiągnięto przez ostatnie 60 lat i bronić europejskiego acquis. Zwłaszcza, że w dobie kryzysu gospodarczego i społecznego wierność fundamentom Europejskiej integracji i ochrona przed zagrożeniami protekcjonizmu oraz innymi formami państwowego egoizmu, a także populizmu, stają się więcej niż tylko sloganem.

 

Czy nie lepiej byłoby zamiast tworzenia sztucznych i nie oddających rzeczywistości koncepcji po prostu potwierdzić, że państwo polskie jest suwerenne, ale nie jest to stara suwerenność, lecz suwerenność, która jest ograniczona wobec Unii Europejskiej w duchu solidarności i lojalności? Że równolegle z 27 pozostałymi państwami państwo polskie nabyło nowe kompetencje tylko pod warunkiem działania w duchu lojalności i wspólnie?

 

W Polsce niestety cały czas nie rozumiemy wyzwania czasów w których żyjemy, prowadzimy dyskusję rozedrganą emocjonalnie, która zamiast rzeczywistość tłumaczyć, czyni ją zakładnikiem przebrzmiałych koncepcji. Przebiega w cieniu potężnych państw suwerennych, którym nadal wszystko (w zasadzie) wolno, i która UE postrzega z podejrzliwością i nieufnością. W naszej rozmowie o Europie fundamenty integracji w postaci wspólnej odpowiedzialności państw i narodów za przyszłość Europy, solidarność i lojalność są dla nas nadal terminami obcymi. Najlepiej czujemy się w świecie „swojej” Konstytucji i historii widzianej od wewnątrz, a jeżeli już do Europy „puszczamy od czasu do czasu oko”, to tylko pod adresem „Europy państw”, a nie Europy jako wspólnego projektu opartego na dialogu, kooperacji i kompromisie, który odrzuca izolację i hierarchię.

 

Osoby powracające do suwerenności podkreślającej odrębności, hierarchię, nieufność nie mają w rzeczywistości nic do zaproponowania Europie.

 

Wyzwania przed nami są trojakie.

 

  • Pierwsze, to koniec mitologizacji państwa. Z jednej strony wielka idea integracji europejskiej zrodziła się właśnie z dążenia do zapobieżenia nadużyciom przez państwa opacznie rozumianej suwerenności. Z drugiej jednak „idea Europy” nie jest realizowana w całkowitej opozycji do suwerenności.

 

  • Po drugie, przyjęcie języka pozytywnego i eksponowanie braku sprzeczności pomiędzy integracją a państwami. Chodzi raczej o godzenie i łączenie, a nie separowanie i podkreślanie za wszelką cenę swoich odrębności. Na nieufność i podejrzliwość nie ma już miejsca i czasu. Znaleźliśmy się w takim momencie historii Europy, który wymaga znacznie więcej niż powrotu do nostalgicznej suwerenności. Czas najwyższy zrozumieć to teraz, bo w przeciwnym razie pozostanie nam nie dający chwały tytuł „suwerennego bankruta”. Czy wówczas twierdzenie, że obroniliśmy suwerenność Polski będzie miało jakikolwiek sens?

 

  • Po trzecie, w końcu, egzekwowanie przez Unię wobec Polski przestrzegania wspólnych wartości, nie jest wcale próbą narzucania nam czegokolwiek. Raczej jest po prostu przypominaniem Polsce, do czego się dobrowolnie zobowiązała, przystępując do UE w 2004 r.

 

Naszą odpowiedzią w trudnych czasach powinno być jeszcze większe otwarcie wobec integracji, u źródeł której nie leży brak zaufania, i lęk, ale przekonanie że drogę przed nami możemy pokonać tylko razem.

 

Ponadnarodowość jest wizją, która dyscyplinuje państwo w obrębie wspólnoty państw, stara się unikać błędów popełnianych pojedynczo. Europa tworzy nowy i dodatkowy, a nie zastępujący krajowy, poziom ochrony, który ma spełniać funkcje hamulca wobec nadużyć państwa narodowego. „Nasza Europa” emancypuje jednostkę – prawdziwego beneficjenta integracji, który żyje na granicy systemów i nigdy nie należy już wyłącznie do terytorium wyznaczonego granicami „swojego” państwa. Dzięki prawu europejskiemu obywatel jest lepiej chroniony przed własnym państwem, dokonuje nowych wyborów i poszerza swoją przestrzeń życiową.

 

„Nasza Europa” pamięta także, że państwa narodowe zapatrzone w siebie i nie czujące żadnej kontroli nad sobą były reżimami stale antycypującymi wojny i w każdej chwili gotowymi do ich generowania. Ta przerażająca pamięć stanowiła podstawowy leitmotiv decyzji o integracji. W dobie kryzysu gospodarczego rozwiązaniem nie może być więc nostalgiczne i retrospektywne cofanie się do fałszywego założenia o omnipotencji państwa narodowego, podsycanie obaw i szerzenie strachu.

 

Należy raczej wykazywać jeszcze większe przywiązanie do tego co osiągnięto przez ostatnie 60 lat i bronić europejskiego dorobku. Dzisiaj szczególnego znaczenia nabiera wierność fundamentom europejskiej integracji, obrona przed powrotem do protekcjonizmu, państwowego egoizmu i populizmu. Naszą odpowiedzią musi być jeszcze większe otwarcie na projekt integracyjny i wiara, że zawsze więcej nas łączy niż dzieli, że współpracując mamy więcej do zyskania niż stracenia. Tak często eksponowane motto UE „zjednoczeni w różnorodności” oznacza także „zjednoczeni z różnorodności”.

 

Kompromis pomiędzy konieczną jednolitością a niezbędną różnorodnością musi być poszukiwany w docieraniu się i negocjowaniu, a nie, jak kiedyś, na polu bitwy. To nie jest tylko piękna figura retoryczna, ale coś co musi być stale i zawsze przypominane do znudzenia.

 

Zapominając o krwawej przeszłości naszego kontynentu, skazujemy się na niebezpieczeństwo powtórzenia jego błędów w przyszłości. Niech, parafrazując słowa Hannah Arendt, świat miniony będzie faktycznym źródłem doświadczenia w teraźniejszości.

 

Wielka idea integracji europejskiej zrodziła się właśnie z dążenia do zapobieżenia nadużyciom opacznie rozumianej suwerenności, a jej sensem od samego początku jest nieustanne przypominanie państwom z zewnątrz, że wiąże ich coś więcej niż tylko prawo krajowe i że funkcjonując we wspólnocie nie wolno im wszystkiego.

 

Dobrobyt i pokojowa koegzystencja państw, jeszcze niedawno prowadzących krwawe wojny z wypisaną na sztandarach własną wyjątkowością, powinny być dla wszystkich wątpiących dzisiaj w Europę dowodem, że dla integracji europejskiej nie ma alternatywy.

 

„Nasza Europa” dzisiaj przegrywa, bo jej liderzy przestali rozumieć wyzwania czasów, w których żyją, prowadzą dyskusję rozedrganą emocjonalnie i czynią ją zakładnikiem przebrzmiałych koncepcji zdominowanych podejrzliwością i nieufnością. W ten sposób historia zatacza zgubne koło, ponieważ przemawiający w imieniu państw dowodzą, że nie uczą się na swoich błędach. Zamiast współpracować, zaczynają po raz kolejny cynicznie eksponować swoje Konstytucje i własną historię. Ich wyobraźnia nie wybiega za najbliższy zakręt.

 

Tymczasem „Nasza Europa” jest przede wszystkim stanem umysłu i symbolem przywiązania do wartości w obrębie projektu, który z założenia odrzuca izolację i hierarchię. „Europejska tolerancja” przypomina niekończącą się podróż. Rezultat nie jest ustalony z góry, ale podlega negocjacjom i sporom, a każdy jest gotów ustąpić w imię czegoś ważniejszego niż tylko własny i egoistyczny interes. Odpowiedzialność za Europę nie należy ani do państw, ani do Unii Europejskiej, ale leży po stronie „sieci” powiązanych ze sobą graczy publicznych i prywatnych, wobec których UE powinna odgrywać rolę mediatora.

 

Dzisiaj państwo nie jest na pewno mitem i cały czas zachowuje swoją żywotność i znaczenie. Mitem jest jednak obraz państwa defensywnego, kultywującego język antagonizmu i zainteresowanego tylko sobą. Z pewnością UE nie jest organizacją idealną. Nie może jednak taką być, ponieważ dalekie od ideału są państwa które ją tworzą, skoro wchodzą one do wspólnoty z całym bagażem, doświadczeń, historii i różnorodności. Europę, jej relację z państwami członkowskimi, obywatelami i światem zewnętrznym, trzeba dzisiaj przemyśleć na nowo, a nie cynicznie się od niej odwracać w chwili największej próby.

 

Takie „przemyślenie Europy” może się udać jednak tylko wtedy, gdy konieczną buchalterię i propozycje reform poprzedzimy powrotem do fundamentalnych wartości i zrozumieniem, że po 60 latach czerpania z integracji państwa są dzisiaj nie tylko „panami integracji”, ale przede wszystkim jej sługami.

 

Tylko myślenie paradoksami i problematyzacja rzeczywistości pozwala na dostrzeżenie, że Europa to otwarcie wciąż jeszcze narodowej, ale nigdy już tylko narodowej Europy. Nie istnieje Europa, ale jest raczej europeizacja jako proces, sama zaś UE stanowi zinstytucjonalizowaną krytykę samej siebie (Europy) i powinna spełniać rolę forum konsensusu i moderatora.

 

Europa potrzebuje polityków i obywateli, którzy nie boją się tak myśleć i mówić w jej obronie. Taka Europa rodzi się oddolnie, żyje tu i teraz, a nie jest dekretowana odgórnie. Tylko jeżeli to zrozumiemy sami i będziemy umieli to wytłumaczyć w swojej bezpośredniej wspólnocie, wtedy faktycznie „Nazywają mnie martwą, a więc jestem” ma szansę stać się nowym mottem Europy.

 

Obywatelu, głosując na antyeuropejską partię, sam wyrzucasz się z Europy.

 

Dobre Pytania, ale co dalej?

 

W dobie kryzysu gospodarczego i społecznego wierność fundamentom Europejskiej integracji i ochrona przed zagrożeniami protekcjonizmu i innych form państwowego egoizmu i populizmu stają się więcej niż tylko sloganem.

 

Z pewnością rozwiązaniem tych problemów nie jest nostalgiczne retrospektywne cofanie się do państwa narodowego. Konflikt i spór (dotąd głównie i na szczęście teoretyczny) o (bez)warunkowe przekazanie lub nie części suwerenności czy tylko suwerennych kompetencji przez państwa, jest nierozwiązywalny jeżeli obydwie strony stawiają swój punkt widzenia w sposób bezkompromisowy i pryncypialny.

 

Możemy wprawdzie dostrzegać sprzeczne tendencje w orzecznictwie sądów przemawiających w imieniu krajowych systemów prawnych i systemu prawa europejskiego, ale obydwa systemy funkcjonują tak długo jak udaje się uniknąć bezpośredniej konfrontacji, a żaden z sądów nie forsuje za wszelką cenę swojego punktu widzenia. Ta nieokreśloność, niepewność i płynność są znakiem czasów i ewolucji prawa. Mogą podlegać krytyce przez tych, którzy patrzą przez pryzmat hermetycznych konstytucji krajowych roszczących sobie pierwszeństwo.

 

Jednocześnie mogą też być cenione jako okazja do lepszego zrozumienia świata, który nie jest już logiczny przez tych, którzy Unię Europejską rekonstruują jako pierwszą prawdziwie policentryczną wspólnotę, która rzuca wyzwanie zastanej tradycji państwowej, wychodzi z „cienia państwa”, jest „Unią szczególnego rodzaju”.

 

Powinniśmy zaprzestać dyskusji skoncentrowanej wokół tego, kto jest podmiotem zachowującym ostateczną suwerenność, a w to miejsce podjąć wyzwanie intelektualne w kontekście nowej ponadnarodowej wspólnoty, która nie jest państwem i nigdy jako państwo nie powinna być oceniana.

 

Nie twierdząc, że UE jest państwem, powinniśmy zaakceptować że jest szczególną wspólnotą, która pociąga za sobą dzielenie pewnych suwerennych kompetencji w okolicznościach dialogu i kompromisu w obrębie wspólnoty funkcjonującej w nowej „Europie post-suwerennych państw”. W tej nowej Europie państwa nie zrezygnowały zupełnie ze swojej suwerenności, ale korzystają z nowego rodzaju suwerenności, która jest sumą przyjętych z własnej woli ograniczeń natury politycznej i prawnej.

 

Zmiany wywołane procesami globalizacyjnymi muszą znaleźć swoje odzwierciedlenie w odmianie naszych umysłów i języka. Słuchając wypowiedzi europejskich polityków nie ma żadnej wątpliwości, że dramatycznie potrzebują nowego języka, który pozwoli na nowo opisać miejsce państw vis-à-vis Europy. Pielęgnują oni mit państwa, które na zewnątrz występuje jako jedność. Tymczasem poziom unijny nie ma zastępować, ale uzupełniać poziom krajowy.

 

Nowy język podkreśla, że Państwo nie jest tylko Panem integracji, ale jednocześnie jej sługą. Wspólne wykonywanie władzy publicznej poza granicami nie stanowi zagrożenia dla państw i demokracji, pod warunkiem, że dostrzeżemy jak procesy globalizacyjne i współpraca ponadnarodowa uwypuklają granice możliwości państw i wymuszają zmianę myślenia o państwie i jego funkcjach.

 

Suwerenne państwo jest zagrożone tylko gdy jest pojmowane jako wspólnota hermetyczna, identyfikująca się wyłącznie z własną konstytucją i nieufnie spoglądająca na zewnątrz. Takie państwo nie powinno jednak w ogóle przystępować do UE, a z perspektywy zewnętrznej podkreślać swoje odrębności.

 

Państwa Unii przekroczyły już granicę państw suwerennych. Europa, która przełamuje barierę myślenia w kategoriach państw suwerennych oferuje możliwości dla lepszej i bardziej wysublimowanej demokracji.

 

Państwo narodowe kurczy się na naszych oczach, ale nie dlatego że UE jest tak zachłanna i stawia sobie za cel zniszczenie państw, ale dlatego że taka jest logika czasów, w których żyjemy, czasów znaczonych zmianą, globalizacją i rozproszeniem kompetencji państwowej na nowe poziomy i sfery.

 

Potrzebujemy nowych koncepcji dla mówienia o prawie, wspólnocie i narodzie. Suwerenność nie jest już koncepcją która w sposób wyłączny tłumaczy rolę państwa w stosunkach międzynarodowych i relacje wewnątrz państw. Państwa są tylko jednym, a nie wyłącznym, elementem ponadnarodowej wspólnoty, która jest po to aby nieustannie dowodzić, że więcej nas łączy niż dzieli i której ratio legis jest działanie tam gdzie suwerenność państw nie może już wytłumaczyć otaczającej nas rzeczywistości.

 

Równowaga jest wynikiem zobowiązania przyjętego zarówno przez państwa, jak i instytucje UE, do wzajemnego reagowania i dopasowywania się nawzajem do siebie. Odpowiedzią może być tylko otwarcie i ofensywność wobec projektów integracyjnych, które wyrastają nie z braku zaufania i lęku, ale z podkreślania swoich odrębności, ale przede wszystkim z wiary, że więcej nas łączy, niż dzieli, że współpracując mamy zawsze więcej do zyskania niż stracenia. „Konstytucyjna tolerancja” łącząca integrację z poszanowaniem odrębności przypomina niekończącą się podróż. Rezultat nie jest ustalony z góry, ale podlega negocjowaniu i spieraniu się, a każdy jest gotów ustąpić.

 

W Polsce lat 2015 – 2018 to tylko tyle i, niestety, aż tyle.

 

Polska racja stanu potrzebuje obywatelskiej narracji, myślenia i sporu na temat przyszłego kształtu Europy, w miejsce obecnego jazgotu i plew zakłamania, które zatruwają serca i dusze. To Polscy obywatele zagłosowali za Akcesją do UE. Jest wysoce prawdopodobne, że ci sami obywatele będą musieli wkrótce oddać głos za naszym pozostaniem w Unii, zważywszy na bezprecedensowy krok i zaskarżenie do “pseudo TK” jednego z kamieni węgielnych integracji europejskiej – postaci procedury prejudycjalnej.

 

To jest już niestety Polexit.