Prawa człowieka i ich granice

Udostępnij

Wiktor Osiatyński (1945-2017) najlepiej znany był jako konstytucjonalista i obrońca praw człowieka. Profesor Wiktor Osiatyński był również pisarzem, działaczem społecznym,…

Więcej

Arcymądre wywody, uczone polemiki - proszę bardzo. Ale nic nie dostarczyło mi silniejszego argumentu za powszechnością ludzkich praw niż prosta opowieść Kenijczyka, ofiary tortur...



Publikujemy poniżej fragmenty wstępu Wiktora Osiatyńskiego do książki „Prawa człowieka i ich granice” w przekładzie Sergiusza Kowalskiego. Tekst został po raz pierwszy opublikowany w „Gazecie Wyborczej”  11 grudnia 2010 roku.

 

Moje pierwsze doświadczenie z ideą wolności dotyczyło wolności słowa. W PRL-u, gdzie o tym, czym jest prawda, decydowała cenzura, była ona najcenniejszą wartością. Cieszyliśmy się, gdy wyrażaliśmy poglądy opozycyjne. Spieraliśmy się ze stanowiskiem partii, lecz także między sobą, tak zaciekle, jak to tylko możliwe.

 

Według nas wolność była w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłem pojechać do Ameryki, więc postarałem się, żeby Ameryka przyjechała do mnie – jako student zostałem przewodnikiem amerykańskich wycieczek do Polski. Dobrze pamiętam, jak latem 1963 r. na czechosłowacko-polskiej granicy czekałem na autobus. Po raz pierwszy miałem spotkać wolnych ludzi z wolnego kraju.

 

Całymi dniami rozmawiałem z Amerykanami. Pamiętam przytłaczające wrażenie, jakie zrobiła na mnie nie tyle ich wolność, ile konformizm. Grupa składała się ze stacjonujących w RFN amerykańskich żołnierzy, personelu pomocniczego i ich rodzin. Chcieli zobaczyć „diabła zza żelaznej kurtyny”. Wstrząsnął mną widok 60 ludzi mających takie same opinie na niemal każdy temat. Były to przy tym opinie niemal identyczne z oficjalną linią Departamentu Stanu USA.

 

Zadałem więc sobie pierwsze ważne pytanie: dlaczego cenimy wolność, gdy jej nie mamy, i lekceważymy tę, którą nam dano?

 

Jego wagę potwierdza zarówno dynamika demokratycznej transformacji w postkomunistycznej Europie, jak i wydarzenia towarzyszące w USA „wojnie z terroryzmem”.

 

Idea praw przemawiająca do nas w latach 70. i 80. była prosta. Chodziło nam o wolność osobistą przekładającą się na ochronę przed samowolnym aresztowaniem czy wolność myśli, słowa i publikacji. Tych swobód i praw nie mieliśmy, one więc wyznaczały nasze aspiracje.

 

W 1974 r. pojechałem do Laosu jako dziennikarz. Kraj, który nadal odczuwał skutki amerykańskich nalotów, był rozdarty politycznie między konserwatywnym, prozachodnim rządem a prokomunistyczną radą konsultacyjną. Miałem młodego przewodnika imieniem Phouang, który bardzo przypominał mi mnie samego sprzed 11 lat.

 

Pewnego dnia Phouang spytał mnie, czy w Polsce jest wolność. Odparłem, że nasza wolność ma pewne granice. Spytał, czy mamy cenzurę. Odpowiedziałem, że tak, ale próbujemy ją przechytrzyć, pisząc między wierszami. – Nie chciałbym żyć w takim kraju – powiedział. Mój przewodnik ukończył amerykańską szkołę w Luang Prabang. Tam dowiedział się, że cenzura jest zła.

 

Parę dni później rozmawialiśmy o edukacji. Spytał, jak trudno zdobyć w Polsce wyższe wykształcenie. Odparłem, że trzeba zdać egzamin wstępny, a potem zaliczyć wszystkie ćwiczenia i wykłady. Nauka jest za darmo. To się Phouangowi spodobało. Kiedy powiedziałem mu, że mamy wielu studentów z Trzeciego Świata, postanowił, że i on pojedzie do Polski studiować medycynę. Spytałem, czy nie przeszkadza mu cenzura. Odparł, że nie.

 

Rozpoczynały się wówczas pierwsze międzynarodowe kampanie na rzecz praw człowieka. Zachód uważał, że inne kraje wymieniają wolność na równość, i uznał za swą misję wspieranie wolności. Nie miałem jednak wrażenia, że Phouang stoi przed takim wyborem, bo nikt z jego rodziny nie zaznał ani jednego, ani drugiego. Był jednak pewien, że szansę uzyskania i jednego, i drugiego da mu wykształcenie.

 

Pamiętam, jak zastanawiałem się, czy istnieje hierarchia praw i swobód. Może musimy przestać głodować, by zacząć myśleć o wolności? Dlaczego więc tak bardzo pragnęli jej głodujący więźniowie obozów koncentracyjnych? Po latach zrozumienie związku między chlebem i wolnością zrodzone z rozmów z Phouangiem legło u podłoża moich pomysłów na sposób zapisania praw socjalno-ekonomicznych w polskiej konstytucji.

 

Za komunizmu mieszkańców Polski ciemiężyło państwo, podobnie jak np. mieszkańców Chile za rządów Pinocheta. Potrzebowaliśmy praw człowieka, by nas chroniły przed dyktatem policji i prokuratury, służalczych sędziów i sadystycznych klawiszy. Monitoring praw człowieka polegał na szczegółowym dokumentowaniu takich form opresji.

 

W 1985 r. miałem szczęście dostać zaproszenie na wykłady w Antioch University w Los Angeles. Uczelnia realizowała wówczas program w więzieniu kobiecym Frontera. W każdą środę wykładałem amerykańską historię i prawa człowieka amerykańskim więźniarkom – dla przybysza z Polski stanu wojennego było to niezwykłe doświadczenie.

 

Na pierwszym wykładzie poprosiłem studentki, by opisały konkretne przypadki łamania ich praw. Spodziewałem się relacji o nadużyciach typowych sprawców – policjantów i strażników.

 

Ku mojemu zaskoczeniu tylko jedna z kobiet wymieniła policję. Inne – ojców, mężów, kochanków. To oni łamali tym kobietom życie, maltretując je, a czasem zmuszając do współudziału w przestępstwach. Prawa człowieka w ówczesnym rozumieniu nie obejmowały przypadków „prywatnego” znęcania się; panował pogląd, że jest to raczej domena prawa cywilnego i karnego.

 

Ale czy w doświadczeniu przemocy ważne jest, kto zadaje cierpienie? Czy państwu wolno zostawić na pastwę losu ofiary prywatnej przemocy?

 

Kiedyś prawa człowieka były synonimem demokracji. Rządzili nami „oni”, źródło zła. Wierzyliśmy, że pod „naszymi” rządami nasze prawa będą bezpieczne.

 

Jednym z pierwszych wielkich kroków Polski na drodze demokratycznej transformacji było zwiększenie kompetencji samorządów lokalnych. Jeden z demokratycznie wybranych samorządów na bogatym przedmieściu Warszawy wydał lokalne rozporządzenie usuwające ze wspólnoty nosicieli wirusa HIV, z jednoznacznym poparciem większości wyborców. Dowodziło to słuszności tezy Jamesa Madisona sprzed dwustu lat:

 

większość może lekceważyć interesy i prawa mniejszości, dlatego wymagają one ochrony nawet w demokracji.

 

Decyzje samorządów lokalnych unieważnić mógł tylko prezydent kraju, gdyby uznał je za sprzeczne z prawem. Tak się złożyło, że to gen. Jaruzelski unieważnił rozporządzenie, wskutek czego, paradoksalnie, człowiek, który w 1981 r. wprowadzał stan wojenny, ledwie dekadę później stał się w młodej demokracji obrońcą praw mniejszości.

 

Wizja praw, których pragnęliśmy, żeby chronić się przed komunistycznym państwem, przesłoniła nam wiele problemów, m.in. nierówności społeczne i wykluczenia. Walczyliśmy o prawa narodu, a nie o prawa poszczególnych grup. Okazało się, że łatwiej żądać od państwa zaniechania represji niż samemu dostosować się do wymogów praw człowieka.

 

W połowie lat 90. w gronie amerykańskich i środkowoeuropejskich entuzjastów demokratycznych przemian i praw człowieka odwiedziłem jedną z bałkańskich fundacji. Na początku zebrania ogłoszono, że żona jednego z naszych gospodarzy urodziła właśnie dziecko. Ktoś spytał: chłopiec czy dziewczynka? Zaległo milczenie. Okazało się, że chłopiec. Posypały się gratulacje podszyte wyraźną ulgą – jakby narodziny dziewczynki były przekleństwem.

 

Zastanowiłem się, ile razy do tej pory nie widziałem niczego niestosownego w takich sytuacjach i jak się czują kobiety w tej sali. Wtedy po raz pierwszy jasno uprzytomniłem sobie, jak toksyczne są powszechne stereotypy płci.

 

W 2001 r. udałem się z dwójką innych przedstawicieli Open Society Institute do Peru, by pomagać w demokratycznej transformacji po upadku reżimu Fujimoriego. Spotkaliśmy się z nowym prezydentem i polityczną elitą. Pod koniec pobytu pojechaliśmy z Limy do Cuzco na spotkanie z miejscowymi działaczami organizacji pozarządowych. Spytaliśmy, jakie mają problemy.

 

Wymienili dwa, najdotkliwsze: mężowie biją i gwałcą żony; wiejskie dziewczęta są oddawane na służbę domową w miastach i miasteczkach. Praktyka ta – w istocie forma niewolnictwa – pozwalała najbiedniejszym uniknąć nędzy, ale cena była wysoka: młodych kobiet, wyzutych przez swych panów z wszelkiej wolności, nic nie chroniło przed wykorzystaniem. O żadnym z tych dwóch problemów nie usłyszeliśmy ani słowa od polityków w Limie. Zastanawiałem się, ilu z tych mężów stanu ma młode wiejskie służące. A jeśli tak jest, to pewnie myślą, że robią im i ich rodzinom wielką przysługę?

 

W listopadzie 2001 r. na Uniwersytecie Columbia podczas konferencji o uniwersalności praw człowieka wielu prelegentów kwestionowało ich powszechną przydatność. Niektórzy nawet dowodzili, że Zachód narzuca tę ideę przemocą. Dyskusja, acz gorąca, była bardzo teoretyczna. Przerzucano się zniewalającymi filozoficznymi i moralnymi argumentami za uniwersalnością praw człowieka i przeciw niej.

 

Nigdy nie zapomnę wystąpienia siedzącego w końcu sali ciemnoskórego mężczyzny.

 

– Na imię mi Koi – powiedział. – Jestem z Kenii. Siedziałem w więzieniu 17 lat, byłem torturowany, nie mam chyba ani jednej kości, która nie była złamana. Wreszcie wyszedłem na mocy amnestii i w końcu pozwolono mi wyemigrować. Mieszkam w Nowym Jorku i jestem pisarzem.

 

Chcę wam powiedzieć dwie rzeczy – mówił dalej. – Po pierwsze, że kiedy siedziałem w więzieniu, moi kaci rozmawiali ze mną. Chcieli, żebym współpracował, wydał towarzyszy. Na przemian grozili mi i obiecywali. Rozumiałem wszystko, co mówią. Teraz, kiedy rozmawiacie tu tak naprawdę o moim życiu, rozumiem mało. Jednak zrozumiałem dość, żeby powiedzieć drugą rzecz. Niektórzy z was mówią, że prawa człowieka nie są uniwersalne. Podajecie skomplikowane argumenty. Chcę wam powiedzieć, że kiedy siedziałem w więzieniu, kiedy mnie torturowali, nigdy ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że jest jakiś powód usprawiedliwiający zadawanie przez jednego człowieka takiego bólu drugiemu człowiekowi.

 

Tym prostym stwierdzeniem zakończył swoje krótkie wystąpienie. Pewnie nie wie do dziś, że dostarczył mi najsilniejszego, jaki znam, argumentu za uniwersalnym charakterem praw człowieka. Dziękuję ci, Koi.

 

 Dołącz do zbiórki na Archiwum Osiatyńskiego https://pomagam.pl/archiwum 

 

Archiwum Osiatyńskiego to obywatelskie centrum dokumentacji i analiz, monitorujące i komentujące zmiany w zakresie naruszania praworządności i ochrony praw człowieka w Polsce po wyborach 2015 r. Od grudnia 2017 r. zebraliśmy ponad 500 dokumentów (wiele unikalnych) i ponad 100 analiz wybitnych prawników.

 

Porządkujemy fakty w kilku kalendariach: oporu społeczeństwa obywatelskiego, represji politycznych, sporów z UE, reformy sądowniczej PiS, zamachy na TK.

 

Do Rady Programowej Archiwum należą najwybitniejsi prawnicy i prawniczki w Polsce.